piątek, 16 lutego 2024

Co się namieszało w kotle



 Sally Jones


Jakaś może hetera padewska



        Ripley szykująca się do wyrzucenia potwora z Nostromo

 

 Wielka jest tajemnica nieprzymuszonego czytania literatury: prozy, poezji, eseju – dla własnej uciechy i tylko z tego powodu, że jest, a nie żeby ją z potrzeby lub z przymusu "umieć", przeczytaniem zasłynąć lub na niej na chleb z masłem zarobić. Takich, co potrafią owe pięć okoliczności w jeden warkocz spleść jest malutka, maluteńka grupka. Dwie osoby z tej elitki (panią i pana) słuchałem niedawno w audycjach Radia Katowice pt. "Poczet pisarzy polskich". Inna pani z tych wybrańców krąży między Krajanowem a Nową Rudą; ze dwie, trzy przebywają we Wrocławiu; jeden gość mieszka po drugiej stronie południa Polski z owcami. Większość czytaczy wplątana jest w pierwsze dwie okoliczności, albo w drugie trzy. Żeby w tym temacie była zwana jasność: od dawna czytam dla własnej uciechy i dlatego, że literatura jest.


Czytaniu nieprzymuszonemu dodajmy splendoru ornamentującym sofizmatem – czy jest ono bardziej przeżyciem estetycznym, czy bardziej doświadczaniem wolności totalnej? Jakie temu proporcje i czym je mierzyć? 

W wymiarze nie metafizycznym, czyli w prostym doświadczeniu pozwala ono na mieszanie w kompozycji nieokreślonej książkowego grochu z książkową kapustą. Oto w jednym kotle teraźniejszości czytelniczej mieszam sobie Elegie Łacińskie Jana Kochanowskiego i kilka o nim monografii, do tego przygody mądrej gorylicy z dwu powieści Jakoba Wegeliusa oraz opowieść o "Obcym" na statku Nostromo przez Dana O’Bannon'a i Ronalda Shusett'a według powieści A.D. Fostera, a na dokładkę Tomasza Różyckiego "Próbę ognia. Błędną kartografię Europy". Książka T.R. uświadamia mi przy okazji, że istnieją kunsztowne opisy mikstury książkowego gr. z książkową kap. i żeby mi się za dużo nie wydawało.


Z dawnej monografii o Kochanowskim dowiedziałem się, że niespokojne było życie polskich młodzieńców studiujących w połowie szesnastego wieku w Padwie, gdyż "ujemną tylko stronę życia uniwersyteckiego stanowiły hetery". Nie, że jędze upierdliwe, tylko panienki umilające młodzianom trudy uniwersyteckich nauk (słownik Arcta:   Hetera, gr., kobieta z półświatka, lwica, rozpustnica, nierządni­ca) i do tych umilań wynajmowane. Skąd tu i dlaczego "ujemność"? Czyżby dlatego, że "... w trzecim, czy czwartym roku pobytu w Padwie poeta trafił na kobietę która swą pięknością usidliła go naprawdę i na to tylko roznieciła w sercu jego żary, by go w końcu, jak każda wietrznica porzucić." Tak sobie wykoncypował monografista w roku 1884, a przecież z samych Elegii – z łaciny tłumaczonych prozą na 300-lecie śmierci Poety, a dużo później wierszem przez Leopolda Staffa – wynika najwyraźniej przekonanie zupełnie odmiene: że usidlenie rzekome obśmiał Poeta w rozrywkowych niby-to-elegiach, pisanych na uciechę kolegom-studentom. 


Monografista chciałby, aby za prawdę autobiograficzną wziąć wyznanie poety, jakoby "Sama miłość nauczyła mnie słodkie składać wiersze". A tym samym chciałby zeń zrobić naiwniaczka, który przez "rozniecone w sercu żary" wiersze począł klecić w 20-tym którymś roku życia. Może i Jan tyleżletni miał takie czy owakie pierepały (uczuciowe też)  z pannicą-heterą w Padwie, ale przede wszystkim intelektualnie wykoncypował, że czytadłem poetyckim wciąż jest dawny, klasyczny, rzymski i grecki temat miłości i że on mu literacko podoła w nowoczesny (czytaj: renesansowy) sposób. 


Rzecz druga w kotle to opowiastka nie tylko płocha i rozrywkowa o mądrej gorylicy, która choć mówić nie umiała, ale tak się uczłowieczyła, że i mowę ludzką rozumiała i potrafiła pracować jak marynarz przy okrętowych silnikach oraz naprawiać instrumenty muzyczne i właściwie wszystkie inne ludzkie prace wykonywać, plus miała talent literacki i to ona właściwie na maszynach do pisania wystukała dwie o sobie powieści. Nie tylko płocha to opowiastka i jedynie ku rozrywce, bo o zwierzęciu mądrym między ludźmi – i co by było, gdyby takie się zdarzyło. Co my byśmy na to powiedzieli, moi mili? Mądre zwierzę płci damskiej – samo sedno dzisiejszych spraw, od których ból głowy. Rzecz dzieje się w Lizbonie, bajkowej chyba, i w czasie bajkowym chyba, bo jeszcze przed pierwszą wojną światową,  czyli – jak na dzisiejszego czytelnika (J. Wegelius, Szwed, pisze dla dzieci) – za górami za lasami, kiedyś dawno, dawno temu, w Portugalii, gdzie wymyślony został Harry Potter.


Gorylica nazywa się Sally Jones, posiada maszynę do pisania Underwood No. 5. z roku 1908 i na niej wystukała swoją pierwszą powieść; drugą na nowocześniejszej. Niezbyt dokładnie się wyjaśnia, jak tych umiejętności nabrała. Mieszka, a właściwie ukrywa się przed złymi ludźmi w domu dobrych ludzi pod adresem Rua de Sao Tome 28. Tak ten dom wygląda w książce:




A tak teraz wygląda dom przy tej samej ulicy z numerem 26. 


 




Następny powinien mieć numer 28, ale takiego domu nie ma. Jest skwerek, jest boczna uliczka, są tory tramwajowe, tylko domu nie ma. Na obrazku boczna uliczka nazywa się Rua del Salvador, a ta z buraczkowym domem to nie jest del Salvador i choć buraczkowy dom mógłby mieć numer 28 to naprawdę ma numer 2 i leży nie na Sao Tome. Szkoda, bo wolałbym, żeby Sally Jones naprawdę mieszkała w Lizbonie w jakimś prawdziwym, istniejącym do dziś domu. Miasto Lizbona ma dziwne inklinacje do podejrzanego istnienia na kartach książek pomieszanych w moim kotle...


"Obcy" na kosmicznym staku Nostromo to potęga fabularna. Rzecz napisana nie zaczyna się jak film od obrazów korytarzy skonstruowanych z  samej technologii, pustych, bez człowieka, z lekkim, niepokojącym w nich powiewem, który nagle w kosmicznym bezruchu porusza kartką papieru na pulpicie. Znak, że zaraz się coś wydarzy. Literatura z filmu (albo dla filmu) zrobiona zaczyna się od opisów różnych umiejętności (lub nieumiejętności) śnienia przez siedem osób zahibernowanych w powrocie na Ziemię z eksploatacyjnej podróży w poza-przestrzeń, wiozących ogromny ładunek ropy (dziś ta ilość wystarczyłaby całej planecie na sześć lat).


Mamy opisy siedmiu sposobów śnienia w hibernacji, bardziej lub mniej profesjonalnego, potrzebnego wtedy jak kiedyś umiejętność składania i rozkładania żagli lub jak odporność na chorobę morską. Z tego jak oni śnią, co śnią, jak o tym myślą poza hibernacją, jak się do tego przymierzają wynika rozmaitość siedmiu osobowości, ich różnorodność zawodowa, zdolności umysłowe, cechy charakterów, nawet ich wyglądy są przez te śnienia ujawniane. Poznajemy te postacie, gdy śnią i z tego mamy wszystko o nich wiedzieć, także i to, co o nich wiedzieć nie będziemy i co zechcą z siebie czytelnikowi ujawnić. Nic nie mówią, nic nie robią, w swoich kapsułach są nadzy (w filmie nie). Mało wiemy, co śnią, więcej o tym, jak śnieniu potrafią podołać i jak się w nim sprawdzają. Każde z nich nie bardzo jest sobą spoza hibernacji, bo temperatury ich ciał są nienaturalnie obniżone. Całkowicie zależą od sprawności pokładowego super-komputera, więc jakby jakieś poczwarki, a nie ludzie, a mimo to następuje tu literacka prezentacja bohaterów, postaci opowieści, taka sama, albo i lepsza, niż gdybyśmy dostali ich tradycyjne opisy – twarzy, ruchów, min, mówienia, patrzenia i tak dalej.  Nie da się później, książkę czytając, zapomnieć, że są to postacie wydobyte ze snu. 



W obfitym – siedemnaście stron – fragmencie numer 65 w książce "Próba ognia" opisuje Tomasz Różycki nieaktualny, stuletni już przewodnik po Lizbonie autorstwa Fernanda Pessoa. Taka Lizbona jak w tym przewodniku już nie istnieje, albo prawie całkiem przepadła, za to w tej nieistniejącej miała swe przygody Sally Jones. Pessoa przewodnik napisał po angielsku ponoć w 1925, po wielu latach  maszynopis w szpargałach znaleziono i w 1992 roku pierwszy raz opublikowano. Różycki opisuje polskie wydanie z roku 2001. Bardzo go fascynuje, że któreś tam znaczenie słowa "pessoa" to "nikt",  a w tym atrakcja, że Lizbończycy powiadają iż ich metropolię założył Ulises, to znaczy Odys, który przecież jako Nikt się przedstawił cyklopowi i tak go okpił. Ulises jeśli przepłynął na drugą stronę świata przez dzisiejszy Gibraltar to w celu znalezienia dziury do Hadesu, żeby duchy wywoływać. Wprawdzie z opisu Homera nie wynika, że ślęczenie u dziury zajęło mu tyle czasu, że aż osadę musiał wybudować, ale niech lizbończykom będzie. Gdyby jednak za bramą świata, na tym wybrzeżu faktycznie Odys duchy wywoływał, to by znaczyło, że Lizbona leży na dziurze do piekieł. To, co tam się wyprawiało podczas trzęsienia ziemi w roku 1775 mogłoby taki adres poświadczać. 



 



W troskach głębokich ponurzony

 

                                 https://podcasty.radio.katowice.pl/category/poczet-pisarzy-polskich/


            –  Lipa z Czarnolasu nas ocieni, ukoi i każe myśleć o wszechświecie. Profesor Ryszard Koziołek i Jan Kochanowski w Polskim Radiu Katowice. Ewa Niewiadomska. Witam pięknie wieczorową porą.

Przygotowywałam się do naszego spotkania, które ma być poświęcone Janowi Kochanowskiemu i ze zgrozą odkryłam, że kiedy wpisać w Google to hasło, to wyskakuje w pierwszej kolejności Jakub Kochanowski, później Michał Kochanowski, czyli sportowcy wyparli nam wielkiego poetę polskiego.

– A, tam wyparli. Za parę miesięcy, albo parę lat nic z nich nie zostanie, będą zalegać w internetowym śmietniku, jak cała reszta nas, zwykłych śmiertelników o podobnych nazwiskach. On zostanie.

– Zostanie, na pewno?

– Nie ma wątpliwości. Jest z nami... Ile z nami jest?

– Pięćset lat.

– No, to znaczy, że jest szansa, że pozostanie jeszcze trochę, skoro przeszedł taką próbę czasu...

– Tak. 

– Czy pani redaktor nurkuje?

– Ja nurkowałam kilka razy, w Egipcie...

– Ale, że tak powiem, w wyposażeniu?

– Takim połowicznym...

– Co to znaczy?

– Niezbyt głęboko, w masce z rurką.

– Ale nie, że butle...?

– ...że choroba kesonowa? Nie, nie, nie.

– A czy w góry się udaje też pani redaktor?

– Czasem się udaję, ale niechętnie.

– Ale wysoko? Do strefy śmierci?

– Trzy tysiące metrów, w wygodnych Alpach włoskich.

– Indaguję tak pozaliteracko, dlatego że Kochanowski uświadomił mi, późno, nie od razu, że poezja to jest coś w rodzaju wyposażenia w stanach ekstremalnych.

– Hmm...

– Czyli, jeżeli ktoś chce głęboko zanurkować, albo wysoko się wznieść to raczej nie jest w stanie tego zrobić bez wsparcia technologicznego, i poezja w ogóle – a w przypadku polskiej poezji to się zaczęło, moim zdaniem, od Kochanowskiego – jest takim wyposażeniem języka do pracy w stanach ekstremalnych. Czyli, jak chcemy coś zrobić, do czego  nie mamy przygotowania, językowego na przykład, czyli nie umiemy nazwać tego, co się z nami dzieje, albo co się dzieje ze światem, to potrzebujemy specjalnych technologii. I on był pierwszym, który Polakom dostarczył technologii służącej do wypowiadania rzeczy niewypowiadalnych w innej odmianie mowy.

  – Czy chodzi o ekstremalne stany duchowe?

– Duchowe, zmysłowe, jednych nie ma bez drugich, to zresztą jest cecha pokolenia, albo całej formacji, do której Kochanowski należy, czyli tego świata, który wyłonił się na Zachodzie u schyłku Średniowiecza, kiedy przemiany społeczne, filozofia... Trudno powiedzieć, co  o tym jednoznacznie zadecydowało – czy ruch myśli, czy uroda życia...? W każdym razie pojawiła się grupa ludzi, którzy mieli odwagę powiedzieć, że fajnie jest żyć, że życie nie jest tylko krótkim przystankiem, nic nie wartym w drodze do zaświatów, tylko, że ten pobyt, przebyt on sam w sobie jest wart refleksji, celebracji...

– ...opisu...

– ...sztuki. Właśnie. I Kochanowski jest dzieckiem tej niezwykłej epoki, z której właściwie żeśmy wszyscy w jakimś sensie. To że dzisiaj ciągle latamy, jeździmy i pielgrzymujemy do Włoch, z jakiegoś powodu uznając, że te odrapane mury i ten kawałek placka z pomidorem, albo makaron, to jest jakiś rodzaj wzorca z Sevres, jeśli chodzi o sztukę codzienności...

– Panie profesorze, przywołuję pana do porządku, ja kocham Włochy i wszystko, co się z Renesansu wywodzi.

– I to jest ta miłość ślepa, że lecimy tam i nie wiadomo po co, bo przyjeżdżamy tam i niby wszystko to samo, co u nas, w pizzeri, czy w makaronie...

– Ależ to jest jakaś prowokacja!

– No, on też pojechał. W każdym razie warto pamiętać, że to jest pokolenie, które odkrywa podróżowanie jako sztukę życia, jako niezbędny element edukacji. Ten model życia, który poprzedza pisanie, albo jest wręcz nieodłącznie z pisaniem związany, też jest w jakimś sensie wynalazkiem Renesansu. Mianowicie ten rodzaj oczekiwania, czy przekonania, że twórczość, czy to jest twórczość artystyczna, czy profesja, czy zawód, powinna być spójna z tym, jak żyjemy, jak mówimy, jakich mamy przyjaciół i znajomych. Że to jest pewna całość. To znaczy, że fenomen "człowiek" jest pewną kompletnością, iii... to jest kolejna zasługa Kochanowskiego.

On mi się wydaje nieludzki w tej swojej spójności. Tam wszystko do wszystkiego pasuje.

Po pierwsze ma fenomenalne nazwisko – Kochanowski. No, jak byśmy sobie projektowali poetę, takiego archi-poetę, zbierali do niego różne elementy, jak w Simsach, albo w innej grze – ubranie, nazwisko: Kochanowski. Proszę podać lepsze nazwisko.

– Nie ma lepszego.

– Prawda? Jan!

– (pani redaktor chichocze dyskretnie)

– Jan Kochanowski! To jest nieprzyzwoite, żeby się tak dobrze nazywać.

– I tak łatwo wpada w pamięć, łatwo się go nauczyć.

    – Wszystko mu się udaje. Ja wiem, że spotykają go rzeczy straszne, umierają mu bliscy, ale... to jest okropne, co powiem ale.. nawet ta śmierć jest taka, jak być powinna dla poety, który doświadcza ekstremalnego, któremu wychodzi na przeciw literatura.

– No, właśnie, ten opis jest tak pełny i taki wzorcowy... Odnosimy się do niego do dzisiejszych czasów, o czym będziemy mówić, ale jeszcze do życia Jana Kochanowskiego chciałam nawiązać. To jest takie życie pełne, które ma mnóstwo wyzwań, pięknych momentów, wręcz euforycznych. I trudności rozmaitych, rodzinnych – jest wielka rodzina, dużo majątku, dużo kłopotów, są jakieś długi, zobowiązania, między rodzeństwem różne kłótnie, ale też wielkie miłości. Z czegoś takiego można budować, prawda? Na przykład filozofię w drobnych formach literackich.

    – Uhum... Przede wszystkim mamy do czynienia z tą grupą społeczną, która się konstytuuje na dobre na przełomie XV-tego i XVI-tego wieku, jako społeczeństwo par excellence, jako społeczeństwo właściwe, czyli stan szlachecki. Kochanowski wydaje się być najwspanialszą ozdobą tego stanu, reprezentantem, wzorem, modelem. 

I ze względu na sposób gospodarowania, bo to jest jednak szlachta prowincjonalna, Sycyna, radomskie, to oczywiście centrum Polski, ale zarazem nie jest to centrum kulturalne, cywilizacyjne, nie jest to Kraków, Królewiec i miasta bliskie Kochanowskiemu w późniejszych etapach życia.

I jest duża rodzina - jest pewien tryb życia, który Kochanowski podniesie do rangi uniwersum. Obserwowaliśmy to już u Reja, Kochanowski nie jest wynalazcą tego świata, nie jest konstruktorem świata idealnego, ale u Reja było coś przaśnego w tym wszystkim, siermiężnego. Tam mieliśmy, jak Słowacki powie, do czynienia z hałaśliwością, z nadmiarem, ze smakiem kwaszonych ogórków, z klimatem sejmiku szlacheckiego, za dużo alkoholu...

– ...za dużo niezgody...

– ...niezgody. Kochanowski to harmonizuje.

– Wygładzony jest jego świat troszeczkę.

– Tak. Tak. On jest miękki, to jest świat bez kantów. Trudno powiedzieć, czy my w ogóle mamy jakiś dostęp poza wspomnieniami, poza literaturą, bo właściwie wszystko u Kochanowskiego wydaje się być zrobione z literatury. To jest życie konstruowane ex post. Mało mamy do niego dostępu bezpośredniego, dopiero kiedy zaczynamy czytać historyków, dowiadywać się o prawidłach tego świata, zadajemy sobie proste pytania, że ktoś tam musi pracować, że Pieśń świętojańska o sobótce opowiada o pewnej idylliczności, której daleko do rzeczywistości życia wiejskiego. Ale my z jakichś powodów nie chcemy o tym wiedzieć. To nie jest zarzut wobec Kochanowskiego, to raczej fascynacja zdolnością literatury do podstawienia nam w miejsce świata realnego świat taki, o jakim marzymy, żeby był. 

– Czy mogę zaproponować wiersz?

– Tak.

– O żywocie ludzkim przeczyta Marek Rachoń, aktor Teatru Śląskiego.


Fraszki to wszytko, cokolwiek myślemy, 

Fraszki to wszytko, cokolwiek czyniemy,

Nie masz na świecie żadnej pewnej rzeczy, 

Próżno tu człowiek ma co mieć na pieczy, 

Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława, 

Wszystko to minie jako polna trawa, 

Naśmiawszy się nam i naszym porządkom, 

Wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom.


– Jak byś skomentował taki oto utworek?

– Wiesz co? Ja nie lubię tej klasyfikacji gatunkowej, którą my sobie porządkujemy Kochanowskiego, czyli pieśni, fraszki, treny, bo to od razu sugeruje, że albo mamy z poezją rozrywkową, albo że mamy przygotować chusteczki higieniczne do płaczu. To nie ma znaczenia. Bez względu co weźmiemy u Kochanowskiego, tam jest dotknięcie geniuszu. U niego się znajdzie czasem zbyt prosty rym, który nas wiedzie do 8-śmio zgłoskowców średniowiecznych, ale obrazy, kondensacja i elipsa, czyli takie wykorzystanie języka poetyckiego, które sprawia, że nie trzeba powiedzieć wszystkiego, a my widzimy to, co nie wypowiedziane i zdolność budowania obrazów, które zapadają nam w pamięć.

Ja jeszcze wrócę do tej fraszki, bo ona jest niesamowita. Druga, pod bliźniaczym tytułem może jest jeszcze wspanialsza.

– Obie O żywocie ludzkim.

– Tak. Natomiast, jeśli mówimy o zdolności do budowania sugestywnych obrazów, ja dorzucę do tego świetnego przykładu fragment Pieśni VII:


Słońce pali, a ziemia idzie w popiół prawie, 

Świata nie znać w kurzawie;

Rzeki dnem uciekają,

A zagorzałe zioła dżdża z nieba wolają.

Dzieci, z flaszą do studniej; a stół w cień lipowy, 

Gdzie gospodarskiej głowy

Od gorącego lata

Broni list, za wsadzenie przyjemna zapłata.


– Ta jedna fraza, "Dzieci, z flaszą do studniej", to jest cały obrazek obyczajowy. Kochanowski odkrywa  – dla nas, bo nie sądzę, żeby dla siebie musiał to robić – zdolność używania frazy poetyckiej jako ekwiwalentu dużej partii narracyjnej.

– To jest epickie.

– Tak, to jest epickie. To jest anegdotyczne, sytuacyjne. Widzimy w tym sugestię ojca: Skoczcie no tam, chłystki, przynieście trochę wody ojcu spracowanemu...

– ...który siedzi pod liściem wdzięcznym...

– ...i to powietrze, które drży od gorąca. Już to mamy w głowach. Wsadzić czytelnikowi w głowę obraz, lub frazę, od której on się nie uwolni, jak od wirusa, to jest wielkość poetycka. 

– A z drugiej strony sięga bardzo często po filozoficzne zlepki słów, na przykład "uroda, moc, pieniądze, sława". Zaraz zaczynamy myślec, co jest ważne, z czego składa się życie. W sumie brzmi to współcześnie – "uroda, moc, pieniądze, sława".

– Tak. To się wydaje takie..., wiesz..., jakby w stylu Księgi Koheleta, że to wszystko marność, że to nie ma znaczenia, ale to nie jest średniowieczne memento mori, bo jeśli przyjrzymy się tym fraszkom, też tej, która zaczyna się: "Wieczna Myśli, któraś dalej niż od wieka", to widać, że tam pojawia się inna definicja mądrości, niż ta do której przyzwyczaiło nas średniowiecze. Dlatego, że bohater tego wiersza powiada: Ja jestem mądry, ja już wiem, co jest ważne. Słusznie. Te rzeczy są nie tylko nietrwałe, ale one mnie wikłają w konflikty z ludźmi, a mnie już na to szkoda czasu. Ja mam tyle, ile mi wystarczy. Nie jestem może bardzo bogaty, ale zupełnie mi dobrze w tym Czarnolesie.

W związku z tym, gdzie jest to miejsce – oczywiście, sięga do starej figury, bo on naśladuje starożytnych, gdzie się tylko da, ale zawsze robi to twórczo – i powiada: Gdzie jest to miejsce, w którym nie byłbym na scenie? Czy ono w ogóle gdzieś jest? Żeby się na chwilę wymiksować.

– Pod lipą.

– Właśnie. "Pod lipą" to jest pewna figura nie z tego świata, bo w tej drugiej fraszce Kochanowski mówi nie do Boga, ale do wiecznej Myśli, czyli do swojego kolegi, oczywiście – Mistrza, ale do tego, który też myśli. Powiada: 

Panie, godno li, niech tę rozkosz z tobą czuję:

Niech drudzy za łby chodzą, a ja się dziwuję.


Czyli: Panie Boże, ja wiem, co jest ważne, Ty jesteś mądry, siądźmy razem na widowni, popatrzmy na tych idiotów, którym się wydaje, że życie jest wieczne i zawsze mogą biegać za kolejną robotą i nowymi stoma złotymi.

– Hm... Ładne bardzo, ale wspomnieliśmy o lipie, a Kochanowski dobrze gospodarował swoim życiem, w każdym razie szedł w kierunku Czarnolasu i tam mu się udało osiedlić i to się stało miejsce mityczne w kulturze polskiej. Niesłychanie ważne. Punkt odniesienia – wszyscy o tym wiedzą, i moja czternastoletnia córka i twój zupełnie już dorosły syn i pewnie twoi profesorowie i moi

– Popatrz, nawet to miejsce się dobrze nazywa. Taki Schwarzwald. Jak to mówi Miłosz: Pejzaż , który Pan Bóg pogłaskał po głowie. To jest pierwsza mityczna kraina, która jest w jakimś sensie przywieziona z Włoch, gdzie Kochanowski przebywał długo, nie tylko w legendarnej uniwersyteckiej Padwie, ale przecież i Neapol i Rzym, a potem w Paryżu się zatrzymał, więc on wiedział, jak wygląda świat i to ta piękniejsza część świata...

– Czyli Czarnolas przywiózł z Włoch?

– W jakimś sensie tak.

– Oooo...

– Jestem przekonany, choć to jest nasz krajobraz z tym królewskim drzewem-światem w środku, które jest drzewem tyleż przynoszącym ulgę, co niepokojącym, dlatego że zgodnie z ideą drzewa jako osi świata ono sięga do tego co jest...

– ...zakryte...

– ...ukryte, co jest ziemią, gniciem, grobem. Z niego można zrobić kolebkę, ale z niego też robi się trumnę. I – coś, o czym zamilczeć się nie da przy okazji Kochanowskiego, czyli "Treny" – napisze to straszne zdanie, że "i posag i ona w jednej skrzynce zamkniona". Więc figurę lipy nie należy przesuwać w sferę arkadyjską, bo ta linia łączy ze sobą, to co umarłe i co żywe.

– Cały świat, po prostu.

– Tak. To jest axis mundi. Mam poczucie, że on się sztuki życia, mądrości polegającej na docenieniu życia w jego przejawach podstawowych, on się tego we Włoszech nauczył. On miał szczęście do kobiet też. Nie tylko do tych, których wiele przewija się we Fraszkach i Pieśniach, ale do dwóch najważniejszych, czyli żony i matki Anny, która była niezwykle mądra.

– Skoro mówisz o tych kobietach ważnych to może, zanim przejdziemy do "Trenów" to coś o miłości. Posłuchamy?

– Tak!

– Marek Rachoń czyta fraszkę "Sen".


Uciekałem przez sen w nocy 

Mając skrzydła ku pomocy, 

Lecz mię miłość poimała, 

Choć na nogach ołów miała. 

Hanno! co to znamionuje? 

Podobno mi praktykuje, 

Że ja będąc uwikłany 

Temi i owemi pany, 

Wszystkich inszych łatwie zbędę — 

Tobie służyć wiecznie będę. 


– Takie wyznanie...

– Wiesz, z miłością u Kochanowskiego jest dziwnie, bo mnie się wydaje, że on nie cenił miłości, jaką my zawdzięczamy romantykom, czy znanych wcześniej z legend średniowiecznych o Tristanie i Izoldzie, lub z Szekspira.

– On romantyzm mógł co najwyżej przeczuwać, jeszcze było daleko bardzo...

– No tak, ale jak czytasz "Tristana i Izoldę" to masz poczucie, że jesteś w "Dziadach", w części czwartej. Natomiast Kochanowski próbuje ruchu w bok. Pamiętam, że nie bardzo potrafiłem zrekonstruować jego wyobrażenie relacji między kobietą a mężczyzną, która się wyłania z "Fraszek" i "Pieśni". Ja bym określił, że to jest przyjaźń erotyczna. To jest mój pomysł na miłość u Kochanowskiego. U niego nie ma gwałtownych porywów, umierania z miłości, szaleństwa, zemsty, wielkiej namiętności. [Ten brak] jest dobrym drogowskazem dla postawy wykreowanej, postulowanej, która przenika większość utworów Kochanowskiego, mianowicie ta słynna równowaga, złoty środek, ten balans, które są obsesją każdego klasycyzującego umysłu, usiłującego w szaleństwie świata zachować równowagę. I ta nieludzka doskonałość Kochanowskiego, tego życia, które jest wszędzie ładne, skomponowane, harmonijne, zaczyna w pewnym momencie człowieka denerwować z zazdrości. Oczywiście, tylko z zazdrości. On jest jak Messi, jak Matka Teresa, jak Dalaj Lama...

– Hm...?

–  ...całkowicie stopiony ze swoją misją, ze swoim posłannictwem. Potem, jak Messi przewalił swoje pieniądze w rajach podatkowych, to nagle człowiek czuje jakiś rodzaj ulgi.

– Że to jednak nie jest takie idealne, okrągłe, doskonałe...

– U Kochanowskiego nie ma śladu czegoś podobnego, natomiast zaczynam w pewnym momencie widzieć, czego on się boi. I boi się dokładnie tego samego, co my – polityki, choroby i śmierci. Nagle widzisz w nim brata, nie tylko doskonałego twórcę, szczęściarza, któremu się wszystko udało, który umiał w doskonałym momencie zrezygnować z bycia na dworze, bo stałby się może alkoholikiem i po prostu dworakiem, a tak ocalił swoją wolność i twórczość. Widzisz w nim człowieka, który nie panuje nad życiem. Nikt z nas nie panuje nad życiem. "Macamy kędy miękcej w rzeczy, a ono wszędy ciśnie".

– Hm, hm, hm...

– Przychodzi ten legendarny moment śmierci Urszulki, który jest być może najbardziej tajemniczym wydarzeniem w biografii Kochanowskiego, bo nagle nam pokazuje człowieka, który jest miotany niesprawiedliwymi uczuciami, nie kocha tak bardzo drugiej córki, poświęca jej tylko malutkie epitafium. Jego smutek i cierpienie jest egoistyczne i najważniejsze, ważniejsze od cierpienia matki – poza tym, że serce jej prawie pękło, nie wiemy, co było przedmiotem jej cierpienia. [Rodzice] nie dzielą tego smutku...

– ...bo nie była poetką...? więc on ma tutaj głos pierwszy?

– "Treny" odsłaniają okrutną prawdę o artyście, że sztuka karmi się nieszczęściem, że życie musi zostać przemielone i przerobione na sztukę. Nawet jeśli jest ono najbardziej intymne i najbardziej dotkliwe. Coś z czym normalny człowiek zostaje w samotności, mając poczucie, że wręcz niestosownym jest wypowiedzieć coś na ten temat – to Kochanowskiego napędza.

– Krzysztof Globisz mi powiedział kiedyś, że sztuka nie cierpi żyćka zwykłego i to się tutaj sprawdza.

– Tak. U Kochanowskiego tak. Oczywiście, można by się pospierać, czy ktoś taki jak Dickens, czy Houllebecq nie potrafią z "żyćka" zrobić sztuki... Choć Kochanowski ze zwykłego życia potrafi zrobić fascynujący obraz albo opowieść.

– A tymczasem Tren IX i Marek Rachoń.


Kupić by cię, Mądrości, za drogie pieniądze!

Która, jeśli prawdziwie mienią, wszytki żądze, 

Wszytki ludzkie frasunki umiesz wykorzenić,

A człowieka tylko nie w anioła odmienić,

Który nie wie, co boleść, frasunku nie czuje,

Złym przygodom nie podległ, strachom nie hołduj 

Ty wszytki rzeczy ludzkie masz za fraszkę sobie. 

Jednaką myśl tak w szczęściu, jako i w żałobie 

Zawżdy niesiesz. Ty śmierci namniej się nie boisz, 

Bezpieczna, nieodmienna, niepożyta stoisz.

Ty bogactwa nie złotem, nie skarby wielkimi,

Ale dosytem mierzysz i przyrodzonymi 

Potrzebami. Ty okiem swym nieuchronionym 

Nędznika upatrujesz pod dachem złoconym,

A uboższym nie zajźrzysz szczęśliwego mienia, 

Kto by jedno chciał słuchać twego upomnienia. 

Nieszczęśliwy ja człowiek, którym lata swoje 

Na tym strawił, żebych był ujźrzał progi twoje! 

Terazem nagle z stopniów ostatnich zrzucony 

I między insze, jeden z wiela, policzony.



– "Treny" trzeba czytać raz w roku co najmniej, niekoniecznie po kolei, nawet nie w całości. Niektóre są utkane z aluzji mitologicznych i historycznych, można je pomijać. I tak badać siebie - w którym momencie dostaniemy sztych, pchnięcie doskonałej frazy. Ja mam kolekcję takich fraz, które obrazują całe spektrum ekstremalnych doświadczeń, których my nie potrafimy wyrazić, na przykład rodzaj bolesnego zachwytu nad urodą świata. Z niego zniknęła najdroższa mi istota, ale ja nie mogę przestać  pamiętać, jaki on był piękny: "Umierając, śpiewać nie przestała" – spotkanie doświadczeń, obrazów, przeżyć, które do siebie nie pasują, się unieważniają, a jednak są razem. 

To słynne przerażenie znikomością naszej kondycji: "Pełno nas, a jakoby nikogo nie było". Tak dobrze znamy tę frazę, że zapomnieliśmy, jaka ona jest fenomenalna. Prawda? Poczucie pustki... patrzę na istoty, których za chwilę nie będzie. Patrzymy na siebie, i patrzymy na nicość.

Radość. Taka, że aż nas zatyka: " Rzuć się ojcu na szyję ręczynkami swemi!"

Kryzys rozumu. To jest fantastyczne u Kochanowskiego – rozum, który kiedyś był swobodny, wolny, "dziś ledwie sam wie o sobie".

"Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest" – trudno sobie wyobrazić zapis bardziej potwornego...

– ...poczucia beznadziei.

– Tak. Poczucia beznadziei. A zarazem taka harda godność, nie? Mówi Kochanowski: "Śmierć nam za jaje" – jaja sobie robimy ze śmierci, a potem przychodzi taki moment, że już nie możemy, że już się nie da. 

Kiedy czytamy Reja, mamy poczucie, że poezja jest pewnym rodzajem zabawy szlacheckiej, po godzinach, takiej twórczości, której się oddajemy dla przyjemności, dla ucieszenia towarzyszy przy kielichu. Natomiast Kochanowski to zrewidował i powiedział, że treny są dowodem egzystencjalnej podstawy poezji. To znaczy, że potrzebujemy poezji, bo jesteśmy ludźmi, czyli mamy istnienie, egzystencję, No i przygotował nasz język, polszczyznę na spotkanie z tym, co jest niewypowiadalne, a co straszliwie domaga się wypowiedzenia.

                – To było prawie pięćset lat temu, ale wiesz, ja dzisiaj pomyślałam o takiej sprawie – wydawałoby się, że forma wyrażania bólu w postaci wierszy, które publikuje się, daje się innym ludziom do przeczytania to jest coś anachronicznego, tymczasem kiedy wejść na Facebook to tam obok wielu radosnych doniesień i zwykłych codziennych spraw jest mnóstwo tekstów na temat umierania, żalu, tego co czuliśmy, gdy umarł Andrzej Wajda, Wojciech Młynarski, kiedy umierają bliscy ludzie, a więc ta potrzeba w ogóle nie zanikła; ludzie piszą takie dzisiaj epitafia na Facebooku, które mają się pokazać wszystkim, bo to jest w domenie publicznej,

– Boooo... poezja jest koniecznością mówiącego człowieka. Bo po prostu się człowiek udusi, jak tego nie wypowie. Niestety większość z nas nie dysponuje zdolnościami mowy inwencyjnej, więc zadowalamy się kliszami, replikami. Natomiast ci najwięksi przesuwają granice języka, pokazują: a można tam przejść. Ty do strefy śmierci nie wejdziesz, ale ja – owszem, ja tam język doprowadzę, to znaczy – dotknę tego miejsca. 

– Dlaczego do śmierci? Może do strefy miłości też można wchodzić w ten sposób? 

– ...[do strefy] ekstatycznej radości, przyjemności, poczucia harmonii ze światem – to jest Kochanowski właśnie. Nie jak Sęp-Szarzyński, który koncentruje się wyłącznie na biegunie...

– ...smutku...

– ...śmiertelnym. On jest prawie wyłącznie przerażony. Natomiast Kochanowski...  (kto wie, czy to nie jest większy, obsesyjny heroizm? )  ...nieustannie jakby zagrywa ripostę, return śmierci. I nieustannie ją szachuje życiem, obrazami jasnymi, pogodnymi – nie głupimi! to nie jest tanie pocieszenie, to jest taka... taka... pozycja linoskoczka, próbującego zachować równowagę, choć wie, że się obsunie, że przyjdzie ten moment, ale czemu ma temu sprzyjać?

– To jest refleksja wielu współczesnych, którzy mówią: umarł mi ktoś bliski, a ja wychodzę na ulicę i jest wiosna, kwitną drzewa, ludzie się uśmiechają – czy oni nie wiedzą, co się stało? To jest zawarte w "Trenach" w jakiś sposób.

– Myślę, że tym co godzi Kochanowskiego z fraszek pijackich i sprośnych z Kochanowskim, który ma namiętności polityczne, jak w "Satyrze", czy w "Odprawie posłów greckich" i wreszcie z tym rozpaczającym (ale jakby celebrującym swoją rozpacz) autorem "Trenów" –  jest "Psałterz Dawidów". Osiągnięcie nieprawdopodobne, jeśli chodzi o skalę dokonania, które trudno nazwać dokonaniem przekładowym, bo jest ekwiwalentem poetyckim biblijnych Psalmów, gdzie krzyżuje się cały świat. To znaczy, co znajdziemy w jego świeckiej poezji, 

 [piknięcie urządzenia elektronicznego]

znajduje refleks w jego Psalmach i to jest ostatnie osiągnięcie poetyckie, o którym chciałem powiedzieć – Kochanowski nieprawdopodobnie rozszerzył możliwości języka religijnego w Polsce.

[ponowne piknięcie urządzenia elektronicznego]

Gdybyż zechcieli go czytać współcześni księża...

– Hm..., a w szkole będą czytać długo jeszcze, czy okaże się niepotrzebny?

– Nie ma alternatywy, więc na pewno będą.

– Panie profesorze, laptop daje do zrozumienia, że trzeba go podładować.

– Tak, już piszczy.

– A jaka tam strona otwarta? Proszę powiedzieć. Z ciekawości pytam.

– Psalm sto trzydziesty:


W troskach głębokich ponurzony,


        Do Ciebie, Boże niezmierzony,


        Wołam, racz smutne prośby moje


        Przyjąć w łaskawe uszy swoje.


– Dziękuję bardzo. Profesor Ryszard Koziołek dziś był państwa gościem.

° ° °

        spisał B.K.