niedziela, 28 maja 2023

Listy z Podróży do Polski. Nr 4. Krzysztof Hariasz.

 

Biały Supraśl

Przez miasto przepływa rzeczka Biała, kiedyś wartko płynący strumień (stok), od której wywodzi się nazwa osady a teraz podlaskiej metropolii. Wydaje się, że dzisiaj już trzystutysięczne miasto nadal się dynamicznie rozwija korzystając ze swego położenia na szlaku komunikacyjnym do Litwy i krajów bałtyckich. W Białymstoku urodziło się i wychowało kilka znanych osób. Przede wszystkim moja żona. Ale już na drugim miejscu plasuje się Ludwik Zamenhof. Zanurzony w sosie językowym własnej rodziny oraz miejsca urodzenia – żydowski, polski, rosyjski, białoruski, hebrajski, francuski, niemiecki (jego ojciec był nauczycielem tych dwóch ostatnich) – już w szkole średniej próbował stworzyć język uniwersalny, który mógłby ułatwić porozumiewanie się różnorodnych społeczności, najpierw Białegostoku a później Warszawy. Ten język to oczywiście Esperanto. Białystok jest naturalnie z Zamenhofa bardzo dumny; na placu jego imienia pomnik, nieopodal ciekawe muzeum, które zwiedzaliśmy podczas którejś z poprzednich wizyt.

    Tym razem okazało się, że w mieście jest więcej ciekawych muzeów. Także zupełnie nowych. Zaczynamy od otwartego niecałe dwa lata temu Muzeum Pamięci Sybiru. Wprawdzie, jak pewnie większość z nas, którzy mają oczy i uszy otwarte, wychowałem się na literackich opisach zsyłek patriotów/powstańców a później relacjach z Gułagu, do martyrologii mam jednak stosunek dość chłodny, więc szedłem tam bez jakiegoś wielkiego entuzjazmu. Nowoczesny budynek, multimedialna ekspozycja (zaprojektowana przez firmę belgijską), dużo chodzenia, generalnie opowiedziano o wszystkich aspektach pobytu Polaków na Syberii i w Kazachstanie, ale… No właśnie, nie jestem historykiem, nie będę się kłócił, ale wydaje mi się, że 1) mieli bardzo mało eksponatów (co jest naturalne), 2) popełnili dużo błędów w organizacji ekspozycji, oraz 3) wygląda jakby nadzorowała to narodowa raczej niż historyczna frakcja IPN-u. W piwnicach muzeum umieszczono memoriał katyński. Podświetlone kolumny z nazwiskami ofiar.

 


Wejście do Muzeum Pamięci Sybiru.


 

    Z ciekawostek, na Sybir wyjeżdżali też Polacy dobrowolnie, za chlebem, podobnie jak do Ameryki (ale jakoś mi ten wątek nie pasuje do zdecydowanie martyrologicznego charakteru muzeum). Natomiast udział w zdobyciu Berlina przez żołnierzy armii Berlinga (w większości byłych zesłańców) ilustrowany jest filmowym fragmentem z „Czterech pancernych”, kiedy Janek Kos zatyka polską flagę na Bramie Brandenburskiej. (A w mediach socjalnych Janusz Gajos właśnie wzywa do udziału w warszawskim marszu wolności 4-go czerwca)

    Z ponad trzystu tysięcy obywateli polskich wywiezionych na wschód w latach 1940-41 przez Sowietów, jedną trzecią stanowili Żydzi. Nie jest to jakoś specjalnie dziwne, bo Żydów na terenach okupowanych przez Rosję Sowiecką było dużo. W samym Białymstoku stanowili około 40% populacji (czyli 40 tysięcy). W Muzeum niewiele się o tym fakcie mówi. W ogóle w Polsce ten temat nie jest jakoś specjalnie eksponowany. Warszawa (i, teoretycznie, cały kraj) ma Polin, w większości miast i miasteczek są tylko, dzisiaj zwykle odrestaurowane i zaadoptowane do różnych celów budynki dawnych synagog. Niektóre są siedzibą muzeów, także muzeów kultury żydowskiej. Na przykład Wielka Synagoga w niedalekim Tykocinie, którą zwiedzaliśmy parę lat temu. W samym Białymstoku napotykamy na zaniedbany budynek dawnej synagogi Mohilewera. Przypomina o tym tylko tablica pamiątkowa ze śladami, wydaje się, prób desakracji przez naziolski element, który ma się w Polsce wcale dobrze.




Dziki parking z tyłu starej synagogi.





Tablica upamiętniająca z dziwnymi śladami.


    Ale spotkaliśmy też grupę białostockich Gojów, którzy próbują pamięć o miejscowych (i nie tylko) Żydach podtrzymać. Właśnie otworzyli jakby zalążek przyszłego muzeum. W wynajętym od znajomych pokoju z piwnicą, to póki co bardziej idea niż rzeczywistość, ale ich entuzjazm wydaje się być solidny i każe mieć nadzieję, że ten projekt będzie rósł. Jesteśmy jedynymi gośćmi, oglądamy skromne, lecz wymowne zbiory, oglądamy film o próbach ratowania dzieci z transportów do Tremblinki, rozmawiamy z założycielami jakbyśmy się znali i razem pracowali od lat. Nazwali to miejsce po prostu Miejsce. Wszystkim się jakieś miejsce w świecie i ludzkiej pamięci należy. 



Figura w Miejscu.

 

    Jakby nam nie było za dużo muzeów i poważnych tematów, jedziemy do pobliskiego Supraśla, miejscowości uzdrowiskowej, otoczonej Puszczą Knyszyńską, ale też z własną interesującą historią. Już na początku XVI wieku zbudowano tu prawosławny monaster, który odegrał kluczową rolę w rozwoju miasta. Przez lata monaster przeszedł w ręce unickie, później kościoła rzymsko-katolickiego, a od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku jest znów prawosławny. To właśnie w budynkach monasteru znajdują się dwa interesujące muzea. Najpierw odwiedzamy muzeum ikon. Niewiele wiem na ten temat, mimo iż kilka lat temu odwiedziliśmy inne muzeum ikon, na zamku w Sanoku na Podkarpaciu. Ale wtedy byliśmy pod wrażeniem znajdującego się w tym samym miejscu galerii Zdzisława Beksińskiego, a na dodatek kolekcja ikon (o ile sobie przypominam, jedna z największych w Europie) była po prostu nie do ogarnięcia w ciągu krótkiego czasu, jaki mieliśmy. Tym razem podsłuchuję przewodniczkę oprowadzającą wycieczkę starszych pań, które w te okolice przyjechały głownie do sanktuarium w Świętej Wodzie (Góra Krzyży), ale interesują się wszystkim co ma związek z religią. Nie będę tu oczywiście opisywał czego się dowiedziałem, ale było i o Starowierach, i o ośmioramiennym krzyżu, i o niezwykle skomplikowanej a niezmiernie ważnej dla tego rodzaju obrazów symbolice. Wierność tradycji ma być bardzo charakterystyczna dla kościołów wschodnich. Być może dlatego Rosjanie wydają się być niereformowalni.




Współczesny fresk w muzeum ikon.


    Dosłownie kilka kroków od muzeum ikon znajduje się muzeum drukarstwa. Dlaczego na terenie monasteru? Ponieważ już w 1695 roku uruchomiono tu przyklasztorną drukarnię, w której powstawały książki w języku łacińskim, polskim oraz cerkiewnosłowiańskim. Muzeum Sztuki Drukarskiej i Papiernictwa jest instytucją prywatną, założoną przez grupę entuzjastów a znajduje się dwóch przestronnych salach o wysokich sufitach. Jako były drukarz bibuły z okresu Solidarności i Stanu Wojennego, bardzo jestem zainteresowany. Jesteśmy jedynymi zwiedzającymi. Miła młoda pani, która nas oprowadza, pokazuje najpierw jak się robi papier i w jaki sposób wytworzyć znak wodny. Później przechodzimy przez historię maszyn drukarskich, od repliki prasy Guttenberga, poprzez rozmaite usprawnienia ułatwiające pracę zecerów bądź też przyspieszające proces drukowania. Wszystkie maszyny są autentyczne i wszystkie wciąż działają, co bardzo pomaga zwiedzającym zrozumieć rozwój techniki i związaną z tym ewolucję drukarstwa. Jest też i linotyp, niesamowicie skomplikowana maszyna, która bardzo usprawniła przemysł drukarski, ale niestety – poprzez to, że produkowała czcionkę z płynnego ołowiu – wysłała też rzesze linotypistów i linotypistek na przedwczesną śmierć. 



Ta maszyna drukowała kiedyś gazety.

 

    Na koniec jeszcze krótka lekcja z introligatorstwa, pakujemy wydrukowane własnoręcznie pamiątki i wychodzimy pooddychać uzdrowiskowym powietrzem. Spacerujemy jeszcze trochę, później obiad z tradycyjnymi polskimi potrawami a pod wieczór kierujemy nasze kroki do teatru Wierszalin. 



czwartek, 25 maja 2023

Listy z Podróży do Polski. Nr 3. Krzysztof Hariasz.

 

Wracamy do ojczyzny. Naszej. Jeśli ktoś nie wie, to znajduje się ona w samym środku Europy. To znaczy, w środku geograficznym, nie politycznym. Politycznie ciągle się jakoś ten kraj nie może określić. Na przykład obecnie, bardzo go ciągnie na wschód (a przy okazji też wstecz). Na szczęście geograficznie ciągle jesteśmy w tym samym miejscu, co mam nadzieję nie zostanie zapomniane. Środek Europy wyznaczany był na przestrzeni wieków na różne sposoby. Głównym punktem niezgody są granice kontynentu. Na przykład czy powinno się brać pod uwagę tylko ląd stały czy też wyspy na Atlantyku, albo gdzie dokładnie przebiega granica na Uralu i Morzu północnym. W związku z tym istnieje kilkanaście różnych miejsc w różnych krajach, które do środka Europy pretendują. Ja jednak, nawet nie sprawdzając, zgodzę się na obliczenia królewskiego kartografa i astrologa Szymona Sobiekrajskiego, któremu w 1775 roku wyszło, iż środek Europy znajduje się w Suchowoli na Podlasiu. Jako udokumentowani Europejczycy, odwiedzamy pamiątkową tablicę.


Środek Europy w Suchowoli


Mam nadzieję, że to nie jakiś okropny wstyd, więc przyznaję się bez bicia, że ja na Mazurach chyba nigdy wcześniej nie byłem. Znam je właściwie tylko z muzyki popularnej; Czerwone Gitary („Wróćmy na jeziora”), Piotr Szczepanik („Goniąc kormorany”), Maria Koterbska („Augustowskie noce”), pewnie jeszcze parę nazwisk można by przytoczyć. Ale najbardziej rozpanoszyła się w pamięci piosenka jarmarcznego śpiewaka, można by powiedzieć prekursora nurtu disco polo, Janusza Laskowskiego „Beata z Albatrosa”. Jesteśmy w Augustowie i odwiedzamy kawiarnię Albatros, w której jedna z siedmiu kelnerek na imię miała „właśnie Beata”, a raczej ławeczkę przed kawiarnią z odpoczywającą na niej po wieczornej zmianie tytułową bohaterką. Przysiadam się, nawet biorę ją za rękę, ale jest raczej chłodna. Prawdę powiedziawszy, nie dziwię się; tu jakiś zgredzio w dresach a ona ma na pewno tysiące młodszych i bardziej przystojnych wielbicieli, także śpiewaków. Toteż ani smutku, ani żalu. 


 


Ja z Beatą przed Albatrosem.


Moja żona z Podlasia, na Mazurach bywała, prowadzi więc nas nad jezioro Wigry, do miejscowości o tej samej nazwie. Usytuowana na półwyspie wcinającym się dość daleko w jezioro, otacza wzgórze, na którym wznosi się kompleks zabudowań klasztoru założonego przez Kamedułów, dzisiaj już pustego (czyli jakby „pustelni”). Odwiedzamy eremy, to jest, minimalnie umeblowane cele zakonników. Kiedyś znajdowało się tu łóżko, może jakiś stolik oraz klęcznik, dzisiaj łóżko, szafa na ubrania i dobytek, oraz dużych rozmiarów telewizor. Taki nowy bóg. Bo właściwie na jedno wychodzi czy człowiek próbuje wsłuchiwać się w swoje własne myśli w ogłuszającej ciszy, czy własne myśli zagłuszane są dostarczonym przez satelitę hałasem medialnego saturatora. Tak czy owak, we własne myśli wsłuchać się nie jest łatwo.

Podobno spływy kajakowe po Wigrach i okolicznych jeziorach bardzo lubił niejaki Karol Wojtyła, niczym jeszcze stał się sławny. Nie wiem, czy wpadał też do Kamedułów. Ale kiedy już był Papieżem i podczas jednej z wizyt w Polsce przyjechał na Podlasie, postanowił się w klasztorze wigreńskim przespać. Miejscowa legenda głosi, że odrzucił przygotowane dla niego luksusowe apartamenty i zamiast tego wybrał prosty pokój z prywatną kaplicą obok. Ten pokoik, jadalnia oraz kaplica są teraz udostępnione do zwiedzania. Zajrzeliśmy. Stół w jadalni zastawiony jak do uczty. Może lubił dobrze zjeść.



 

Odrestaurowane eremy i kościół

                 w klasztorze pokamedulskim w Wigrach.


Przemieszczanie się z miejsca do miejsca zajmuje rzecz jasna trochę czasu. Nawet samochodem osobowym. Drogi są oczywiście nieporównanie lepsze niż 40 lat temu, za „naszych czasów”, ale autostrady i tzw. drogi ekspresowe łączą tylko większe miasta i aglomeracje. Jednak i po drogach drugorzędnych da się przyzwoicie jeździć. Chociaż nie bez problemów. Kiedyś denerwowały nas furmanki i traktory, za którymi trzeba się było wlec kilometrami. Dzisiaj to my wkurzamy kierowców najnowszych BMW, Audi i Mercedesów, którzy pędzą na złamanie karku nie zważając na zakazy wyprzedzania i linie ciągłe. Pomimo wszystko, pod wieczór docieramy jednak bezpiecznie do naszego celu. Obwodnice, wiadukty, osłonięte przezroczystymi ekranami wielopasmowe arterie, bezkolizyjne skrzyżowania przybyszów z zewnątrz mogą przyprawić o zawrót głowy. Ale nie nas. Bo to rodzinne miasto Misi, czyli Białystok.


 


niedziela, 21 maja 2023

Listy z Podróży do Polski. Nr 2. Krzysztof Hariasz.


 

 Krzysztof Hariasz

Listy z Podróży do Polski. 

2. 


List z Litwy, drugi. 

 

Po intensywnym Wilnie jedziemy do spokojnych Druskiennik. To największe i najsłynniejsze uzdrowisko na Litwie, znane już od czasów Augusta Poniatowskiego, specjalizujące się w balneologii (leczenie za pomocą wód) oraz klimatu sprzyjającemu leczeniu chorób dróg oddechowych. My zdecydowaliśmy się na krótki pobyt nie tyle w celach sanatoryjnych, ile relaksacji. Kiedy już wszystko było wybrane i opłacone, okazało się, że służby miejskie Druskiennik planują sprawdzanie i konserwację systemu ciepłej wody właśnie wtedy, kiedy my tam mamy przebywać, więc możemy liczyć tylko na wodę zimną. Musieliśmy odwołać wszystkie kąpiele, borowiny, sauny i baseny, zostały nam tylko inhalacje i suchy masaż. Dobrze, że chociaż wodę w toalecie będzie można spuścić. Bywało, że na obozach harcerskich warunki były jeszcze bardziej spartańskie, a jako iż niektórzy z nas mają harcerskie doświadczenia i szlify, postanowiliśmy zaryzykować.

Druskienniki mają oczywiście i polski wątek w swojej historii. Bywali tu między innymi Kraszewski, Moniuszko, Osterwa i Orzeszkowa. Ale uzdrowisko rozsławił i spopularyzował wśród rodaków Józef Piłsudski, który tu bywał na odpoczynku rok w rok. Został nawet honorowym obywatelem miasta. W dwudziestoleciu międzywojennym dokończono budowę neogotyckiego kościoła, w którym podobno najchętniej modlił się Marszałek. My tylko zaglądamy. Okazuje się, że w kościele przechowywane są relikwie Świętego Walentego, tego od Walentynek. Kochajmy się, kochani! Miłość nam wszystko wybaczy. Tak jak mam nadzieję wybaczyła osobie, która wybudowała w Druskiennikach dom gościnny i nazwała go na cześć Marii Curie-Skłodowskiej „Rad” (Dzisiaj „Radium”). Obchodziłem z daleka.

Uzdrowisko najpewniej wygląda dzisiaj zupełnie inaczej niż za czasów Drugiej Rzeczpospolitej. Ozdobną drewnianą architekturę, typową dla regionu i miejsc uzdrowiskowych, można już tylko spotkać tu i ówdzie. W ogóle polskości, przynajmniej tej oczywistej, raczej mało. Przynajmniej w moim odczuciu. Może dlatego, że ja z Galicji. Naprzeciw naszej kwatery urokliwa cerkiew. To dla mnie, jak już wspomniałem, egzotyka. A na tych terenach to normalność; litewskość, polskość, białoruskość.

 


Cerkiew w Druskiennikach



Oprócz sanatoriów i domów zabiegowych, główną atrakcją Druskiennik jest dzisiaj park wodny, tak zwany AquaPark, z basenami, zjeżdżalniami, rozmaitymi jacuzzi, łaźniami i saunami. To pewnie rozrywka głownie dla dzieci i młodzieży, ale ja się przyznaję bez bicia, że miałem nadzieję skorzystać. Niestety zimna woda w kranie wszystko popsuła. Zamiast tego odkrywamy kolejkę linową na pobliski pagórek, gdzie zbudowany jest kryty tor narciarski. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy – szusowanie pod dachem. Kolejka linowa wkrótce płynie ponad wierzchołkami drzew i nagle ukazuje się naszym oczom… jeszcze jeden „polski” akcent: rzeka Niemen. Dzień jest pochmurny, więc i woda jest szara a nie jak u Mickiewicza błękitna. Nic to, podziwiamy. Ja też myślę trochę o Czesławie Wydrzyckim. On wprawdzie z terenów obecnie białoruskich, ale to ta sama rzeka, a on śpiewał, że „czas jak rzeka płynie”. I rzeczywiście.




Rzeka Niemen pod Druskiennikami


Mimo wszystkich przeciwności, wyciskamy z Druskiennik ile się da. Spacer dookoła jeziora, inhalacje tlenowe, barszcz i placki ziemniaczane na obiad, odkrywanie historycznych ciekawostek, ładnych widoków, a wszędzie zapach właśnie kwitnącego bzu. Jutro ma lać przez cały dzień. Więc wracamy do ojczyzny. 
A Ty, Litwo, ojczyzno Adama M., bądź zdrowa.



 


Listy z Podróży do Polski. Nr 1. Krzysztof Hariasz.

 

Poprosiłem Krzysia Hariasza, żeby dla gronka czytelników tego bloga opisał w formie listu z podróży swoje wrażenia z wyprawy (której to już?) do Polski (od dziesięcioleci państwo H. mieszkają w Stanach, odkąd razem emigrowaliśmy, mając za "wojennego" jako "ekstrema" kompletnie przerąbane w peerelu). Opisał. Bardzo ciekawie. W zalewie info historycznych raz wyłapałem, że się "omsknął", poprawiłem, a lubelskie "musi" mu odpuszczam, bo sam tak się nieraz wygłupiam. Z notki prywatnej wnioskuję, że mógłbym już teraz ten list opatrzyć numerem "1", ale nie chcę zapeszyć. Pożyjemy, zobaczymy, dostawimy numerki. Na razie, dzięki za pierwszy  List z Podróży do Polski. Jak to romantycznie wygląda i brzmi...!!!  

Wynika z treści, że list nie jest nazbyt z Polski, ale przecież teraz trzeba będzie Państwu M. i K. H. niejako dubeltowo przedsięwziąć podróż do Polski. 

 

° ° °


Krzysztof Hariasz

Listy z Podróży do Polski. 

1. 


List z Litwy, pierwszy.


    Wybrałem się przed paroma dniami w podróż do Polski. Rozumiem więc, że pytasz o moje „widzenie” Rzeczpospolitej sugerując wręcz abym wrażenia opisał. Najprawdopodobniej to zbieg okoliczności, ale zadzwonił też do mnie wczoraj Emil z pytaniem „Jak tam w ojczyźnie”? Kumplom nie wypada odmawiać, więc może spróbuję. 


    Prawdę powiedziawszy, to nie mam jeszcze jakichś specjalnych wrażeń z naszej ojczyzny, ponieważ ledwie odetchnąwszy po długiej i dość nieprzyjemnej podróży (szczegóły innym razem), wybraliśmy się w podróż do ojczyzny Mickiewicza. Tak, zgadłeś, pojechaliśmy (Ja, Misia, oraz jej brat z żoną) do Litwy. Nigdy w tym kraju nie byłem, ale wydawało mi się, że dzięki literaturze znam go dość dobrze. Postanowiliśmy skonfrontować wyobrażenia i wizje wywołane przez poezję z dzisiejszą (czyli, domyślaliśmy się, dość inną niż Miłoszowa czy Mickiewiczowa) rzeczywistością. Najpierw dwie noce w Wilnie a później dwie noce w uzdrowisku Druskienniki.

Oprócz rezerwacji kwater, nie przygotowywałem się do tej podróży praktycznie wcale. Inwokację do „Pana Tadeusza” znam przecież na pamięć od ósmej klasy podstawówki. Ostra Brama, błękitny Niemen co to wije się wśród leśnych pagórków oraz łąk zielonych, pola złotej pszenicy, srebrnego żyta, bursztynowy świerzop, biała gryka, różowa dzięcielina, jabłonie i grusze. No i opasująca wszystko zielona miedza. Pamiętałem też co nieco Filomatów i Filaretów, nie zapomniałem, że na Uniwersytecie Wileńskim studiował Mickiewicz, Słowacki i Miłosz, że wykładał na nim Lelewel. Wiem, że Litwa i Polska długo tworzyły wspólne państwo, że Wilno w dwudziestoleciu międzywojennym należało do Polski a nie do Litwy (z czego Litwini raczej nie mogli być zadowoleni), że Litwa jest od upadku Związku Sowieckiego krajem suwerennym, członkiem EU (z Euro jako walutą) i NATO. Więc nie jechałem zupełnie w ciemno, ale spodziewałem się niespodzianek i miałem nadzieję czegoś nowego się jednak nauczyć.


Do Wilna jedziemy samochodem, obserwuję więc pola i lasy na wzgórkach. Jest początek maja i dlatego nie potrafię powiedzieć czy te pola leżą odłogiem, czy może obsiane są jarym zbożem, które dopiero co wschodzi. Tylko gdzieniegdzie, zamiast dzięcieliny, żółty rzepak. Owszem, krajobraz jest pofalowany, polodowcowy, czyli Wieszcz nic nie zmyślał. Architektura wiejska bardzo podobna do polskiej, może tylko ciut biedniej (mniej bogato?). Na słupach telegraficznych bocianie gniazda, dokładnie jak po wsiach podlaskich czy podkarpackich*. Może dlatego, a może z naiwności zakraszonej ignorancją, wypatruję jakichś śladów polskości. Rzecz jasna nie znajduję ich; tylko litewskie napisy, nieznane nazwy miejscowości, niezrozumiałe marki sklepów i firm handlowych. 

    Po paru godzinach wjeżdżamy do Wilna. Przed nami fragmenty murów obronnych i brama. Nie bardzo ostra, a na frontonie fresk z Jezusem raczej niż świetlista panienka. Toteż nie wiemy czy to właśnie jeden z celów naszej „pielgrzymki.” Wprawdzie brama jest otwarta, ale nie dla ruchu samochodowego, więc kierowani GPS-em skręcamy tuż przed nią i jedziemy na kwaterę. Mieszkamy na starym mieście i natychmiast wychodzimy coś zjeść i pospacerować. Ja oczywiście zamawiam „panatadeuszowski” chołodziec litewski, chyli zimny barszcz zabielany sporą ilością śmietany. Smakuje. Placki ziemniaczane już mniej. Inni „pielgrzymi” próbują ziemniaczanych pyz z mięsem. Opinie nie są entuzjastyczne, ale pozytywne. Po posiłku jeszcze trochę łazimy. Bez ładu i składu, bo na następny dzień mamy zamówioną czterogodzinną pieszą wycieczkę po Wilnie z polskojęzyczną przewodniczką. Na razie widać, że wszystko porządnie odrestaurowane, ulice brukowane, aby zadośćuczynić tradycji, kościołów różnych wyznań co niemiara, wygląda wszystko dość kulturalnie i europejsko.


  


 



    Pani przewodniczka okazuje się emerytowaną nauczycielką historii w polskiej szkole średniej (gimnazjum?). Z dziada pradziada Polka i Wilnianka. Po polsku mówi rzecz jasna świetnie, tylko zaciąga z lekka po kresowemu. Przede wszystkim to notoryczne „L”. Zaczynamy od Ostrej Bramy (jak na rymokletów przystało), oglądamy z pozycji zwykłego pielgrzyma, ale też udaje nam się wejść na piętro do samej kaplicy. Z tym „zwykłym pielgrzymem” to trochę przesadziłem, bo ta wąska uliczka w czasie nabożeństw zamienia się w nawę kościelną na wolnym powietrzu, z rozmodlonym tłumem setek a nawet tysięcy pątników na kolanach. Nie, nie mam zamiaru wchodzić głębiej w temat religijności. Ale w tym mieście jej odcisk jest wyraźnie widoczny na każdym niemalże kroku. Zmieniali się władcy tego miasta i w związku z tym zmieniały się preferowane wyznania. Zaraz po wyjściu z Ostrej Bramy wchodzimy do prawosławnej cerkwi. Może dlatego, że dla mnie jest to wyznanie raczej egzotyczne, może przez promień słońca przecinający na ukos zadymioną kadzidłem nawę, może przez śpiew cerkiewnego chóru, ale podoba mi się. Jedną ulicę dalej zachodzimy do zaniedbanego kościoła o żółtych obdrapanych murach, gdzie dowiadujemy się, iż Sowieci mieli tu podczas swoich rządów magazyny opon. Nie chcąc marnować pustej przestrzeni nawy, podzielili ją na piętra żelbetonowymi stropami. Podobno nie da się już tego odkręcić, więc kościół pełni teraz różnorodne funkcje, między innymi pamiątki po czasach komunistycznych.




    Następna jest dzielnica żydowska. Podobno przed wojną Żydzi stanowili ok. 40% populacji miasta. Nie wiem ilu jest ich dzisiaj, pewnie garstka. Etnicznych Polaków jest podobno ok. 6% (przed wojną 60%), ale nowsze pokolenia, mimo istnienia polskich szkół, najprawdopodobniej coraz chętniej mówią po litewsku (kierowca Ubera, twierdził, że jest Polakiem, ale z braku miejsc w polskiej szkole chodził do szkoły rosyjskiej i dzisiaj rozumie wprawdzie po polsku, ale odpowiada już raczej po rosyjsku). Nie, nie mam zamiaru wchodzić głębiej w temat polityk narodowych różnych nacji ani dzisiaj, ani na przestrzeni wieków. Tu jest Litwa i językiem, który się wszędzie słyszy jest litewski. W usługach chyba łatwiej się porozumieć po angielsku niż po polsku. Na szczęście znamy trochę i polskiego, i angielskiego, i rosyjskiego, więc jakoś nam się udawało sprawy załatwiać i jedzenie w restauracjach zamawiać. 

   Po drodze mijamy bardzo ładnie i sprytnie odrestaurowane/zaadoptowane kamienice, dziedzińce, sklepy, pałace. Jeden z nich należał kiedyś do rodziny Paców. Czyli pałac Paca. Nie wiadomo czy nim się inspirował Mickiewicz adoptując do „Pana Tadeusza” powiedzonko „wart Pac pałaca”.

 

 

Równa ich była rączość, równa była praca;

Godzien jest pałac Paca, godzien Pac pałaca (…)

 

Jednak z arystokracją litewską kojarzy mi się głównie nazwisko Radziwiłł. Mieli siedzibę w pobliskich Trokach, ale i w Wilnie… o tym za chwilę.

    Dochodzimy do Uniwersytetu Wileńskiego (Po przeciwnej stronie ulicy Ambasada Rzeczpospolitej Polskiej. Podobno bardzo długo czekali, aby ten budynek kupić. Dobry punkt). W polskiej historii, a szczególnie w historii polskiej literatury to miejsce jest, że użyję truizmu, dość szczególne. Mickiewicz, Odyniec, Słowacki, Lelewel, Kraszewski, Miłosz, „not too shabby”, jak by powiedzieli nasi znajomi nowojorscy Litwacy. Dzisiaj w budynkach tego kompleksu znajdują się tylko wydziały filozofii oraz historii, a całe miejsce wydaje się być traktowane trochę jako muzeum. Trzeba kupić bilety, aby wejść na dziedziniec, a o wejściu do sal wykładowych nie było nawet mowy. I to nie tylko dlatego, że akurat niedziela. Więc jesteśmy nieco rozczarowani. Zaraz za rogiem brama domu, w którym mieszkał podczas studiów Mickiewicz (Adomas Mickievicius). Takich miejsc, oznaczonych dwujęzycznymi tablicami, jest w Wilnie osiem. Musi zmieniał stancję co i rusz. Podobno był biedny. Może nie płacił. Ale dorobił się i pomnika, i placu swego imienia.




    Schodzimy dalej w dół, w kierunku rzeki Wilii (po litewsku Neris). Tu już rejony litewskich władców; katedra, pałac królewski, wzgórze Giedymina. Przez cały czas unii polsko-litewskiej, polscy królowie byli równocześnie władcami Litwy. Jeden z nich, zresztą ostatni z Jagiellonów, Zygmunt II August, zalecał się tu do pięknej  wdówki, Barbary Radziwiłłówny czemu sprzeciwiała się jego matka, królowa Bona. Baśka i Zygmuś mieli podobny temperament, lubili zabawy i chyba lubili siebie nawzajem, bo w końcu się pobrali. Nie znam dramatu Alojzego Felińskiego i nie znam polskiego przedwojennego filmu pod tym samym tytułem („Barbara Radziwiłłówna”. Podobno pierwszy film pokazywany w polskiej eksperymentalnej telewizji 26-go sierpnia 1939 roku). Ze wzgórza Giedymina (dziadek Władysława Jagiełły) oglądamy panoramę Wilna, żegnamy się z naszą przewodniczką i wracamy do współczesności.




    Współczesność ucieleśnia dzisiaj… a to ci dopiero niespodzianka… Lech Wałęsa. Nie wiem z jakiej okazji, ale w wileńskim ratuszu jest spotkanie z byłym Przewodniczącym NSZZ oraz Prezydentem RP. Pełna sala, telewizje, paparazzi, Lechu jak zwykle ostatnio w koszuli z wyhaftowanym logo „Kon-sty-tu-cja”. Mówi poprawnie, z dobrą dykcją, bez pośpiechu, widać lata doświadczenia i treningu. Żadnego wstydu nie przynosi. Dzieli się swoimi myślami na temat wojny w Ukrainie, głównie na temat Rosji. Opowiada jak to „Solidarność” wygrała nie mając ani jednego czołgu i ani nawet jednego pistoletu. I w ten sposób chce pokonać Rosję. Przekonując Rosjan, że jest w ich interesie pozbyć się Putina i postsowieckiego autorytarnego ustroju oraz zastąpić go demokracją. Przez cały czas podbija oczywiście swój wałęsowski bębenek, ale mnie to już dawno przestało przeszkadzać. Od dawna daję mu „lajki” na Facebooku i mam zamiar kontynuować. Sentyment? Czy jest w tym coś złego?




    Łazimy jeszcze później po mieście. Okazuje się, że jest właśnie (międzynarodowa) noc muzeów. W jednym z nich dowiadujemy się na przykład, że hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz, walczący dzielnie z Kozakami, ze Szwedami (m.in. Kircholm) z Rosjanami (był aż pod Moskwą) i z Turkami (Chocim) czuł się bardzo Litwinem. Oglądamy litewskie wyroby sztuki rękodzielniczej i ludowej. Znów jemy litewskie potrawy i pijemy litewskie piwo. Ludzie wokół są zrelaksowani, a nawet uśmiechnięci. Widać, że czują się u siebie. 

Mnie się podobało.



    * Swoją drogą może warto byłoby coś poczytać na temat tej symbiotycznej relacji między polskim (wschodnioeuropejskim) chłopem i afrykańskim bocianem. Jakie korzyści z życia w takiej bliskości każdy z nich odnosi? Jak do tej symbiozy doszło? Bardzo ciekawe.