środa, 31 stycznia 2024

Literatura czytana zmienna jest.

 

Czy książka latami leżąca na półce się zmienia? Na jednej półce, u jednego właściciela...? I nie o przygody fizycznie ją zmieniające tu chodzi – doprecyzować wypada (jako to atak robactwa, na przykład, albo sromotne zakurzenie, albo rozkład lichego papieru i marnego kleju). Doprecyzujmy pytanie – Czy zmienia się powieść w książce leżącej latami w "nieczytaniu"? Ona sama to nie – rzuci ktoś, obmyślający sprawę szybko i krótko, oraz doda – Jej właściciel, owszem, tak


A przecież mówimy zdziwieni, rozczarowani lub zachwyceni po latach – Ach, to nie ta sama książka! No, to wyjdźmy poza życie właścicielki czy właściciela domniemanej biblioteczki i sięgnijmy w wielki kalendarz, powiedzmy, wiek do tyłu, albo pięć. Bierzemy oto do czytania, ?co by tu zasugerować? – ?"Treny"? ?"Ballady i romanse"? ?"Popioły"? 

 

Ładne lata przed naszym tych tekstów czytaniem czytali je dawni współcześni i dawne współczesne. Nie bardzo mi się mieści w wyobraźni, że tamto grono czytało (widziało) ten sam tekst, co my teraz, pominąwszy, oczywista, graficzne różnice druków. Poproszeni o przeczytanie wespół tego samego kawałeczka, i oni i my, wydalibyśmy z siebie całkiem odmienne dźwięki. Jedni popatrzaliby na drugich i powiedzieliby jednocześnie – Co wy czytacie? 


Jeśli za sto dwadzieścia trzy, albo cztery lata osoba nieznana nam totalnie przeczyta sobie: "O czwartej nad ranem noc powoli unosi czarny tyłek, jakby obżarta wstawała od stołu i szła spać. Powietrze jest jak zimny atrament, spływa asfaltowymi drogami, rozlewa się i krzepnie w czarne jeziora."  – to czy będzie miała przed oczami dokładnie to samo, co my teraz, choć nie skojarzy z żadnym jej znanym przedmiotem wyrazów asfalt, atrament i tyłek, póki nie sięgnie po słownik polszczyzny dawnej?


A teraz wróćmy w nie tak żółte kalendarze, ale w nasze własne dwadzieścia lat i do książki, którąśmy tyle właśnie z półki do czytania nie brali. Oto biorę z półki rzecz, otwieram i czytam sobie: "Kajaki powodowany przemożnym instynktem symetrii krzyknął jeszcze raz: – Polek! Polek! – i usiadł w krwistym kręgu młodej koniczyny. Ostrożnie wyciągnął przed siebie stopę koloru marengo, poszperał przy niej z troską i wreszcie oderwał od pięty dno butelki z seledynowo błyszczącymi kłami odprysków."

 

Patrzę i oczom nie wierzę. Widziałem na swoich półkach tę książkę od zawsze, nie zawsze w jednym miejscu, ale od zawsze. Patrzę w tekst i myślę: Ja tego nigdy wcześniej nie czytałem. Ale jakby mnie ktoś zapytał pięć minut temu, co czytałem Konwickiego, powiedziałbym: Wszystko. Więc nie jest tak tylko, że ta książka się zmieniła (przez lat nie wiem ile), ale że od tajemniczego dnia (tygodnia, sezonu) sprzed "zawsze" zaczęła również nie istnieć. Z czego wniosek, że w "nieczytaniu" one się nie tylko zmieniają, lecz również zanikają. Są, są, są a potem coraz bardziej nie są. Takie rzeczy dzieją się na półkach. Ma się książki, których nie ma.


Pytania następują sentymentalne albo kwantowe – Czy przed punktem "zawsze" czytałem tę samą "Dziurę w ziemi", którą teraz mam zamiar przeczytać? Czy objawią mi się (ewentualnie) ich różnice? A jeśli tak – to, co by z tego miało wynikać? A co, jeśli będzie całkowita świeżynka i nic poprzedniego się nie objawi? 


Nieczytanie jest procesem tajemniczym, czytanie nie jest nim. Dwa-trzy razy w roku podczytuję znów i znów to lub owo z pewnego zbioru autorów, a za każdym razem czytam inne te same książki, za każdym razem pasjonujące, świetne i warte następnych podczytań. Na pewno literatura czytana jest zmienna, nieczytana – nadal nie wiadomo.

niedziela, 14 stycznia 2024

Sobowtór od punktu zerowego, czyli...

 


...co się stało z powodu zapaskudzenia morza grafomanią.


W czasach tych a tych, albo trochę wcześniejszych, lub znacznie później Bagdad był nudnym miastem. Tak nudnym, że nawet życie bogacza, który posiadał tam sto ogrodów, tyle samo pałaców, w nich zaś tysiąc worów złota i tysiąc beczek srebra, życie bogacza choćby i młodego,  upływało bez uciech, bez przygód, bez grona przyjaciółek i przyjaciół. Upływało samotnie, markotnie i smętnie. A może tak wyglądała rzecz tylko wtedy, gdy się było młodzieńcem niezbyt rozgarniętym, albo i rozgarniętym, ale wychowanym w regułach derwiszowej ascezy, abstynencji, prostolinijnie, niewinnie, powściągliwie. Może ta nieumiejętność uatrakcyjniania sobie życia jedną czy pięcioma garstkami złota lub srebra wynikła z braku rodzeństwa, starszego zwłaszcza? Była to dziwna nieumiejętność wynalezienia w Bagdadzie atrakcji mimo wczesnego osierocenia przez bogatych rodziców, a więc mimo nieskrępowanej swobody. A może naprawdę Bagdad był wtedy miastem beznadziejnie nudnych, starych bogaczy? Miastem młodzieży otępiałej i zahukanej, panien i kawalerów nie wiedzących, co robić ze sobą, nawet po odziedziczeniu gigantycznych spadków.

Chyba, że Sindbad, bo o nim przecież mowa, był kimś zupełnie wyjątkowym... i chyba był, skoro tylko o nim zachowała się książka z opisem jego przygód. O reszcie mieszczan ówczesnego grodu zachowały się skąpe zapiski, więc nie byli obfitszych warci najwidoczniej.

Podwójne "chyba"... niech będzie, ale to zbędna niepewność, gdyż w księdze o Sindbadzie prawie zaraz na początku wyjawia się, że miał on o sobie niepoślednie wyobrażenie, a mniemanie owo już w pierwszej przygodzie (spośród ośmiu) nieomal przypłacił życiem. Polegało ono na przekonaniu, że ktoś drugi, taki jak on, podobny, równy mu, nie może istnieć, a jeśliby zaistniał, to on sam go we wszystkim przewyższy.

 


Hindbad i Sindbad

ilustr. JULIA KONIECZNA

z książki The Adventures of Sindbad the Seafarer

by Mary Besemeres

 

Tu marginalne przypomnienie, że perypetie Sindbada w pierwszej przygodzie związane są z postacią Hindbada, jego sobowtóra. Związane są także z faktem, że ku Sindbadowemu zaskoczeniu sobowtórowy Hindbad przewyższał go, pierwowzorowego, w wielu specjalnościach, procedurach i predyspozycjach, a przede wszystkim w bezczelności.

Niepewność co do wyjątkowości Sindbada nie da się usunąć argumentem diablomorskiego listu, którego adresatem był młodzieniec, albowiem z treści pisma wynika, że zdarzeniem szczególnym, specjalnym, które kazało ów list Diabłu Morskiemu napisać, było zapaskudzenie morza wierszami wuja Tarabuka. Prawda to, czy unik dyplomatyczny, ale Diabeł twierdził, że list napisał z żalu, że Sindbad musi z takim grafomanem rujnować swą młodość, zamiast wyruszyć w świat ku tęsknie czekającej księżniczce. Zapaskudzenie toni morskiej, a nie osobiste walory Sindbada... Być może naprawdę nie był on kimkolwiek specjalnym, być może to dopiero przesadne, głupie - prawdę mówiąc, opinie księżniczki Piruzy i króla Miraża sprawiły, że skromny, bezpretensjonalny, niepozorny Sindbadzik, zamienił się (nagle) w zadufane Sindbadzisko.

»Powodzenie dnia wczorajszego wbiło mnie w taką dumę i zarozumiałość, że uważałem siebie od wczoraj za człowieka niezwykłego i potężnego, któremu nikt, nawet Degial, dorównać nie zdoła.«

Przypomnienie (marginalne ponownie) któż to ów Degial: Był to okropny czarownik dudniący przeraźliwie, morderczo w niewidzialne gongi na wyspie umarłej, ukatrupionej gongami, dla spotkania którego Sindbad wyrzekł się jednego z dwóch dni przedślubnych, które miał spędzić z Piruzą, twierdząc, że jeden dzień to betka wobec reszty wspólnego pożycia, a on nie może nie poznać tajemnicy degialowej wyspy, bo gdy go o nią na weselu zagadną dworzanie, chciałby się dumnie wykazać i oznajmić, że był tam onegdaj, wprawdzie chroniony przed Degialem amuletem księżniczki, ale w bohaterskiej, samotnej wyprawie i że godzien jest ręki Piruzy i połowy królestwa nie tylko z racji odgadnięcia dwa dni temu zagadek króla Miraża, który go w zachwycie i momentalnie na zięcia powołał, a Piruza w nie mniejszym zachwycie i w nie mniejszym pośpiechu na męża, gdyż tych zagadek żaden młodzian w królestwie od lat rozwiązać nie umiał, zaś Sindbad znał na nie odpowiedzi, jako to: "cisza morska", "diabeł morski" i "koń morski" – gdyż sam ich doświadczył w podróży na królewską wyspę Miraża z dalekiej, hen za morzami, portowej Balsory, która leżała nieopodal Bagdadu.

Zauważyć trzeba, że o zarozumiałości swej wobec Degiala  pomyślał Sindbad, iż zdarzyła się ona dopiero co i że »od wczoraj« zaledwie uważał siebie »za człowieka potężnego i niezwykłego«. Co oznaczałoby jasno i wyraźnie, że do "wczoraj", do dnia przedślubnego, do przybycia na martwą wyspę Kassel, potężne i niezwykłe Sindbadzisko było zwykłym Sindbadem, nawet samemu przed sobą, gdyby nie...

...gdyby nie gadanie o popisach przed dworzanami, odkrywające rysę zadufania na charakterze rzekomego skromnisia.

»Wśród grzmienia gongów rozległ się głos Degiala:


— Nie zjawię się, bo nie znoszę wzroku ludzkiego! Chcę na wieki dla ciebie pozostać niewidzialnym! Wolę przemówić, abyś słyszał me słowa, nie widząc mej twarzy. Znieważyłeś mnie, zaciskając pięści i tupiąc nogą o ziemię. Zemszczę się na tobie za moją zniewagę! Jesteś mały i bezsilny wobec mojej potęgi. Mógłbym cię zabić jednym poruszeniem moich brwi, gdyby cię nie bronił amulet. Potrafię jednak inną zemstę wykonać. Uważasz się za człowieka niezwykłego i potężnego. Wydaje ci się, że na całym świecie nie ma nikogo, kto byłby ci równy i do ciebie podobny. Ukarzę twą dumę i zarozumiałość. Z pomocą jednego skinienia mej dłoni stworzę człowieka jak dwie krople wody podobnego do ciebie.


— Stwórz! — zawołałem gniewnie i znowu tupnąłem nogą o ziemię.«


Przypuszczać należy, że jeszcze w chwili tupania ponownego,  Sindbad uważał groźby Degiala za przechwałki.

»W tym miejscu, gdzie nogą o ziemię uderzyłem, zjawił się nagle, jak spod ziemi, człowiek tak do mnie podobny, że z przerażenia o krok się cofnąłem przed moim sobowtórem. Miał moją twarz i oczy, i wzrost, i nawet ubranie. Stał nieruchomy i zamyślony. Nie raczył nawet spojrzeć na mnie, ani mi się ukłonić.«

Z dalszych opisów poczynań bezczelnego sobowtóra i dialogów między dwoma podobnisiami wynika, że Degial zdolny był na podobieństwo zuchwalca stworzyć dublera, ale tylko z materiału jakim w owej chwili dysponował – czyli z zuchwalstwa, zarozumiałości, z mniemania nadmiernego o sobie, z przekonania o niezwykłości własnej. Jak wiemy nie była to pełna osobowość Sindbada, lecz jej odmiana wczorajsza zaledwie. Sobowtór nie tyle był Sindbadem jako takim, lecz nim ledwo co zaręczonym z Piruzą. I na dodatek nie tego samego imienia...

Przypuszczalnie amulet księżniczki zawężał Degialowi pole penetracji w osobowość Sindbada i do absolutnie niedawnych jego odmian mógł czarownik sięgać. Otóż księżniczka nieomal od razu, od pierwszego sam na sam, zaczęła oblubieńca nazywać Hindbad. Król również. Sindbad zrazu korygował przekręcanie imienia, ale szybko na tę odmianę przystał. Przez amulet zapewne, Degial sobowtórowi zmuszony był przydać imię Hindbad. Jak się rychło okazało, ta słabość Degiala (a może nie, może przemyślna, świadoma akcja) doprowadziła do ostatecznej klęski Sindbada, albowiem Piruza pamiętała imię Hindbad, nie Sindbad, gdy jej – przerażonej, zagubionej – wybierać przyszło pomiędzy dwoma, kubek w kubek, narzeczonymi.

Wykapańcy wcale nie byli sobie równi. Płynąc na wyspę Kassel z wyspy Miraża, wiosłował Sindbad dłużej niż pół dnia, a w drodze powrotnej Hindbad, wcale nie dotykając wioseł, nadał łódce pędu zawrotnego; gdy biegli z łódki, do pałacu Hindbad dotarł pierwszy, ponieważ Sindbadowi nogi znieruchomiały i przebierać nimi nie mógł, jak w dręczącym śnie; gdy przyszło do ślubnych podarunków, Hindbad dał Piruzie nie wiadomo jak wyczarowaną księgę z żywymi obrazkami, a Sindbad nie przygotował cokolwiek na podarek; na koniec Piruza i Miraż okrzyknęli Sindbada złodziejem amuletu, gdy Hindbad oznajmił bezczelnie, że ten mu go ukradł. Nierówność ordynarnie dewastująca.

Z bohatera, ulubieńca sprzed dwóch dni zamienił się nasz zuchwalec w niepożądanego intruza, w złoczyńcę przepędzonego z pałacu. Brutalnie, bezwzględnie wyparto go z bajki o Hindbadzie. W książce Leśmiana jeszcze pięć razy Sindbad będzie trafiał do niewłaściwej bajki, aż wreszcie natrafi na swoją, prawowitą – i na niej książka się skończy.

° ° °

Kraina króla Miraża jest pierwszą z wysp na które Sindbad nie miałby po co wracać w kolejnej przygodzie, w następnej podróży. Nie miałby też po co wracać do krainy ludożerców, w której cudem go nie zjedzono; ani na wyspę dziada-ujeżdżacza, który go ujeżdżał na śmierć nieomalże; ani na wyspę ptaka Roka do księżniczki jadającej wyłącznie diamenty, bo by go z kulinarnych powodów przegnała; ani do krainy tłuściuchnej, poślubionej niebacznie Stelli, która mu rozszarpała zwiewne widmo śnionej kochanki Urgeli; ani też na wyspę króla Pawica, gdyż by go tam pogrzebano żywcem, jako wdowca, ponieważ Kaskada (także nieostrożnie poślubiona) skoczyła w przepaść w manii rzucania się kaskadowo po skałach. 

Całkiem niedawno rozważano na poważnym portalu w artykule o Leśmianie, czy nie byłoby pożyteczniej, gdyby niezrównoważona Kaskada poszła na terapię. W czym tkwi zatem podrzędność rozważania relacji między Sindbadem, a jego sobowtórem Hindbadem? W niczym.

° ° °

Krainy raz przez Sindbada odwiedzone nie pojawiają się drugi raz w świecie jego wypraw, choć zawsze wyrusza z Balsory na to samo morze. Odmienność wód i kierunków zaczyna się za akwenem już pełnomorskim, ale wciąż jakby przyportowym, w którym utonąć musi list Diabła Morskiego – natrętnie odnawialny list-paszport do kolejnych krain.

Sindbad nigdy nie martwi się, nie przewiduje, nie bierze w rachubę, że diabli paszport zawiedzie go na wyspę poprzednio zwiedzaną. Nakłania go Diabeł lub młodzian sam rzuca się w następną przygodę z nieświadomą pewnością, że trafi gdzie indziej niż przedtem. Był gdzieś – to go już tam nie będzie. Nie pamięta, że jest wyjątek – wyspa Miraża i Piruzy, gdzie został jego sobowtór. Ona sam nie rozważa, a wraz z nim czytelnik nie psuje sobie lektury myślą, że przez cały czas, od początku opowieści istnieje w krainach sindbadowskich dwóch identycznych jegomości. Przygodowo równoprawnych. Bajkowo równorzędnych. Lekturowo pluralistycznych. Ale jest to emancypacja potencjalna zaledwie. Mamy bowiem Przygody Sindbada Żeglarza, napisane przez Leśmiana, i mamy w kulisach literackiej ewentualności nie napisane Nieprzygody Hindbada.... No, właśnie – czy też Żeglarza, czy raczej Niewędrowca, w zadowoleniu osiadle, sennie, zakiśle i gnuśnie  zarządzającego połową królestwa na wyspie Miraża? 

Hindbad nie wydawał się osobą o charakterze gnuśnym, o naturze zakisłej, zamiłowanej w nieruchawości. Co innego, gdy brać wymiar śnienia. To mogła być jego właściwość immanentna, to się da przypuścić. Sprowadził dwukrotnie na Sindbada senną zmorę ścierpniętych kończyn – raz rąk, gdy Sindbad zamierzał go wyrzucić z łódki w powrocie z wyspy Degiala, dwa nóg, gdy biegli do pałacu.

Skomplikowany był jego status, by tak to ująć – ontologiczny. Stanowił twór troisty – po pierwsze: samoswój, samoświadomy, pewny swego ja odrębnego; po drugie: sobowtórowy, konkurencyjny, bezczelnie lub dumnie od Sindbada nieodrębny; po trzecie: był istotą wynikłą z imaginacji czarownika, tworem właśnie, produktem, kreacją Degiala.

W świetle ostrzeżeń matki Degiala, która zawiadomiła Sindbada, że syn jej zamierza obu ich, panów S. i H., zabić i ułożyć w jednym grobie, bo równie obu nie lubi, w świetle więc tych przestróg wykluczyć należy, że H. był to sam Degial w postaci sobowtóra. Sindbad uciekł z krainy Miraża, Hindbad w niej pozostał, a zatem istnieniu tego drugiego wciąż zagrażała degialowa nienawiść. Chyba, że jegomość nie rozstawał się z amuletem Piruzy, który strzegł posiadacza od mocy czarownika.

A z drugiej strony... przypomnieć wypada podarek ślubny. Była to żywa księga w którą Degial zamienił krainę na wyspie Kassel, by jej ludność i krajobrazy nie przeszkadzały mu w samotnym, pustynnym dudnieniu w gongi. Chociaż Hindbad jej nie wyczarował, to jakimś sposobem potrafił ją w mgnieniu oka pozyskać ze skrytek Degiala. Ten alians Hindbadowo-Degialowy podważa solenność wspomnianych ostrzeżeń i być może chodziło po prostu o pozbycie się pierwowzorowego Sindbada z bajki o sobowtórowym Hindbadzie, by ten mógł sobie z Piruzą żyć bez kłopotów długo i szczęśliwie.

Istnieniem powtórzonego siostrzeńca najbardziej przejął się wuj Tarabuk. Marginalnie (i tym razem) przypomnieć można, że namawiał młodziana, by wrócił do Piruzy z podarkiem w postaci wujowych wierszy, a ona odrzuci ze wstrętem księgę żywych ludzików na rzecz księgi poezji (wypocin, trafniej rzecz zwąc) Tarabukowych. Ani to było w głowie Sindbada. 

»Nigdy już noga moja nie postanie w państwie króla Miraża! Dzień mojego powrotu — byłby dniem mojej śmierci. Czyha tam na mnie niewidzialny Degial, a prócz tego widok Piruzy i Hindbada zbyt by mi zakrwawił serce!«

Nie przejął się natomiast nic a nic istnieniem podwojonego adresata swego listu-paszportu Diabeł Morski. Może w tym owa obojętność, że Hindbad, jakim by precyzyjnym nie był duplikatem, w ogóle nie posiadał wuja, a Tarabuka zwłaszcza.

Nie posiadał też wielu więcej wyposażeń sindbadowych. Był niejako sobowtórem zerowym, od chwili, od punktu Kassel, nawet nie w pełni piruzowo-mirażowym, gdyż nie znał odpowiedzi na zagadki zaślubinowe. Księżniczka i Król coś jakby w tej materii podejrzewali, gdyż impulsywnie odrzucili supozycję Sindbada, by Hindbad rozwiązanie zagadek powtórzył. Zerowość owa (i przynależność do innej bajki) była niejako gwarantem niesplątania się, odrębności losów sobowtóra i wzorca. Hindbad absolutnie pojęcia nie miał o istnieniu Bagdadu, worów złota, beczek srebra, stu pałaców i ogrodów. Posiadał natomiast sindbadowy talent narracyjny, bajerancki i krasomówczy, bo z tym talentem przecież Sindbad pyskował czarownikowi i tupał w grunt degialowej wyspy.

Czy Hindbad jest postacią sympatyczną, czy odstręczającą? Odwzorowuje osobowość Sindbada w jej wątpliwie udatnym i świetlanym wydaniu, w mało chwalebnym stadium. Można by nawet powiedzieć, że Hindbad to sobowtór Sindbada głupiego, zadufanego, przemądrzałego, samolubnego, wręcz bęcwalskiego i matołkowatego. To przecież bezczelny tępak, bufon i zadufek. Kłamca, ściemniacz i złodziej. Po co Sindbadowi (jako literackiej postaci na wiele następnych stron książki) taki sobowtór? Może po to, aby w hindbadowej bajce zostały te wszystkie brzydkie cechy? Jeśli troszkę można mieć doń sympatii to z tej racji, że niczemu nie jest winien i właściwie wart litości. O tyle  sympatyczny, o ile śmieszny, a śmieszne są wszystkie postacie w książce. 

Przygody... to nie dzieło tak poważne, warte zadumy i studiów, jak poetycka twórczość Leśmiana. Ale nie pozostaje książką bez tak zwanego przekazu, bez pewnej (nienachalnej) perswazji, nauki, prześmiewek; są w niej podszepty o tym, co mądrzejsze, a co głupsze lęgnie się w naturze ludzkiej. 


sobota, 6 stycznia 2024

Dziesięć podróży, czyli biedne Macondo.

 




Zapisane z dnia na dzień

notatki z dziesięciu pierwszych podróży

dookoła "Ksiąg Jakubowych" 

Olgi Tokarczuk,

czytanych w kwietniu 2022 roku.



Planowanie podróży


Czuję w palcach kształt i ciężar kilogramowej torby soli, kiedy wyciągam spomiędzy książek na półce "Księgi Jakubowe". Wystarczyłoby na solenie strawy w długiej wędrówce. Na tytułowej stronie jest informacja i ostrzeżenie zarazem, że jeśli się za czytanie zabierzesz, czeka cię WIELKA PODRÓŻ. To znaczy – one, "Księgi" ciebie zabiorą w WIELKĄ PODRÓŻ.


Wobec "Ksiąg" nie jestem nuworyszem, nie jestem podróżnikiem-ryzykantem, wyruszającym w nieznane. Zapuszczałem się już w ich krainy. Z postacią Jenty odbyłem nawet osobną podróż po opowiadaniu o niej w magazynie New Yorker.


Również za poetką Drużbacką zabrnąłem głęboko w książkę, aż po jej ostatnie listy do księdza Chmielowskiego. Odkryłem, że niemożliwe byłoby poza wyobraźnią Olgi Tokarczuk iść śladami wspólnej podróży pań Drużbackiej i księżnej Kossakowskiej. Za nieksiążkowego życia damy przebywały w nie bardzo lubiących się kręgach, a już rok 1752 musiałby się dziać według dwóch osobnych kalendarzy, żeby poetka z księżną na Ukrainę mogła pojechać.


Jeśli więc wyruszę w WIELKĄ PODRÓŻ, będę spotykał miejsca rozpoznane wcześniej w rekonesansach – ale czy to ułatwi przeprawę? 




Podróż Pierwsza,


Okładka.


Okładka "Ksiąg" jest to literacko bogata, barokowa paleta parunastu wersów, koniecznych do przeczytania. Informują one, że treść jest OPOWIADANA PRZEZ ZMARŁYCH, co oznacza, że Autorka pełniła rolę medium.


W pierwszej podróży, szczęśliwie nie przeoczyłem czegoś, co brzmi jak definicja "imaginacji", a przynajmniej jak wyznanie, iż ona JEST NAJWIĘKSZYM NATURALNYM DAREM CZŁOWIEKA. 


"Dar naturalny" to chyba dar od Natury. Czym zaś jest Natura? Popularnie rzecz biorąc, rozdzielamy Naturę w jednym zakresie znaczeń od Kultury, a w innym ich wymiarze – od Boskości. Wyznanie owo podpowiada zatem, że IMAGINACJĄ nie przez Boskość został człowiek obdarowany, ale i że w swej Kulturze sam też sobie tego daru nie wypracował. Albo mamy tu odosobnienie jednej imaginacji spośród innych darów człowieczych, albo przypisanie im wszystkim pochodzenia z Natury. Imaginacja byłaby tylko czymś szczególnym, przy tym "największy" nie to samo znaczy, co "najcenniejszy", choć te słowa mogą uchodzić za synonimy.


Że dary ludzie od Natury otrzymali, a nie od dobrego Bozi, to nie są koncepcje satysfakcjonujące wszystkich, nawet chyba nie wszystkich czytelników Olgi Tokarczuk. Naśladowanie formy księdza Benedykta, w treści zatrąca herezją. Uważajcie podróżujący dookoła  "Ksiąg" – już przy samym brzegu wpadamy w wir. 




Podróż Druga, jeśli wędrować przez elektroniczne wydanie, albo Ostatnia, jeśli przez papierowe,

czyli 


Spis treści. 


Utwór sam w sobie, nie do pominięcia. W wersji elektronicznej ebooka każdy tytuł rozdziału to aktywny link w głąb książki. Kusi na przykład Tymczasem zaś... w 14-tej części III Księgi Drogi. Tymczasem między czym? – między listem biskupa Dembowskiego, a proroctwami macochy Gitli?


Kto czyta papierowy egzemplarz, tego nie kusi. Znajdzie ten ktoś dopiero na końcu książki przypomnienie wszystkiego, co przeczytał był właśnie i może się nawet zdziwi – Takie faktycznie były rozdziały, gdzieś w środkowych partiach powieści? Ale się w ich odszukiwaniu potrudzi solidnie, bo w Spisie treści nie ma numerów stron. Przeczyta więc Spis jak poemat – bo taka jest jego uroda – i znajomym mu być powinien każdy rebus akcji, wszelka zagadkowa persona, każda enigma czasów i przedmiotów, aluzje żydowskie i chrześcijańskie dygresje, tajemnicze symbole i nazwy. Poemat nie do zrozumienia, bez przeczytania całych "Ksiąg Jakubowych". 


Wynika ze Spisu, że Ksiąg Jakubowych jest siedem: Księga Mgły; dalej Piasku; potem Drogi; Komety; Metalu i Siarki; następnie Dalekiego Kraju; i na końcu Imion.




Podróż trzecia,


Prolog.


Wydaje się niektórym, że "Księgi" tu się dopiero zaczynają. Nieprawda, zaczynają się od okładki. Skoro więc Prolog nie jest właściwym początkiem to czy pierwszym zdaniem jest to o połkniętym papierku? (przy okazji burknę ponuro, że dla idiotów są "Nowe Ateny", zaś księga o Jakubie nie dla nich; to jest obraźliwa w zamierzeniu aluzja, ale szkoda mi czasu na jej wyjaśnianie).


W Prologu nie znajduję wyjaśnienia – jaki papierek, z jakimi słowami i jak trafił do ust Jenty? Domyślam się tylko, że Elisza Szor ma w tym udział. Ale jaki miał zamiar? Co właściwie zrobił staruszce, będącej na łożu śmierci? 


– Jenta widzi wszystko.” – w ten sposób się kończy Prolog.


Może ów tajemniczo zapisany papierek miał odwlec jej śmierć, choć podejrzewać też można, że atrament trująco zadziałał.




Podróż czwarta. 

Pierwsza wyprawa wielostronicowa.



I. KSIĘGA MGŁY


1752, Rohatyn


Bezbłędny (obłędny) to pomysł dla kształtu całej powieści i dla wrażeń czytelnika, aby prezentację krainy w którą wkracza on z pierwszą postacią rozpocząć po omacku, na ślepo, nie widząco. Nie ma ziemi, nie ma drogi, nie ma horyzontu; ani słońca, ani cieni, ani żadnej rzeczy, która w świecie jest. Czy Jenta, która ponoć patrzy z góry, też widzi morze nieprzenikalnej mgły i nic więcej? 


Ta kraina, o której przyszło czytać, jest czy nie jest? Istnieje, czy nie? 


"Ł", "ł", "ł" "ł" – postać ks. Benedykta, stojącego na wpół przytomnie na progu domu i oglądającego we mgle "obszarpane poły wypłowiałego wełnianego płaszcza", w który się odział na wyjazd do Rohatyna.


Ksiądz Benedykt, woźnica Roszko i kobyła Kaśka, oraz czytelnik, który omackiem wlecze się za nimi przez cztery pierwsze stronice, nie wiedzą, gdzie są. Jedynie ksiądz słyszy szum przydrożnej rzeki i radzi za tym szumem jechać.


Nie może czytelnik przez omglone oczy księdza patrzeć na okolicę, więc pozostaje mu widzieć ją oczami jego duszy. Włazimy w jego wewnętrzny stan medytacji. Poznamy w tym wnętrzu i trochę domu i nieco dziedzińca, skraj lasu, a także jesienne  jabłka, rzekomo w Raju, oraz pięty świętych, oglądanych od dołu z Ziemi. Samiśmy nic nie oglądali, ale wiemy co nieco o przekręconym napisie nad drzwiami i o przydrożnej kapliczce. Mamy ogląd świata po tamtej stronie wzroku. A na zewnątrz jest mgielne NIC.


I nagle, raptownie, z akapitu na akapit wpadamy w tłum ludzi, między domki w rynku i świątynie w Rohatyniu, oglądamy – przymglone jeszcze nieco – mnóstwo postaci, pojazdów, tuziny przedmiotów na stałe i na sprzedaż, rzeczy wystawione przed domy i na targu. Jest ich w Rohatyniu ilość, urodziwość i rozmaitość jak w Macondo. Ale tu zjawiają się czytelnikowi literacko przebieglej niż tam, artystycznie sprawniej tkaną niespodzianką. Biedne Macondo.




Podróży czwartej kontynuacja.

Nadal rozdział 1



1752, Rohatyn.


Różne spostrzeżenia i myśli ks. Benedykta, za którym podążam przez targowisko rohatyńskie. Oczywiście, księżulo nie wie, że jak był pisany, tak jest czytany. Widzę, że pierwszy raz się uśmiechnął – do handlarki pasztetami, które kupował wiele razy i zajadał ze smakiem.


Z antecedencji podróżnych wiem jak ksiądz dziekan wyszedł na zamianie ksiąg z rabbim Eliszem Szor. 


Pomyślał: "Gdyby on, ksiądz, był królem, nakazałby jeden dzień pańszczyzny na czytanie przeznaczyć, cały stan chłopski zagoniłby do ksiąg..."


Księżuniu, czytam o twoich myślach trzysta lat później i mam dowody, że to by niewiele zmieniło, prawie nic. Nie w braku czytania tkwi tajemnica idiotyzmu ludzkiego.




Podróż piąta.


Nadal  I. KSIĘGA MGŁY



O fatalnym resorze i kobiecej chorobie Katarzyny Kossakowskiej.


"Jest dzień targowy i łososiowa kareta na resorach ozdobiona miękkim złotawym ornamentem, z herbem Potockich wymalowanym na drzwiczkach, ze stangretem na koźle i obstawą mężczyzn w jaskrawych mundurach już od rogatek wzbudza w miasteczku niemałą sensację.(...). Dwie kobiety ukryte w środku pojazdu płyną w nim niczym w drogocennej muszli przez wzburzone wody wielojęzycznego, rozjarmarkowanego tłumu."


I nagle w tej miękkości łososiowej pęka resor!!! Pani Drużbacka wyskakuje z karety wprost w błoto i w tłum, by szukać pomocy. Ogląda świat od Wielkopolski całkiem odmienny i myśli ma zgoła niekompatriotyczne. Spostrzega księdza: "Na zmiłowanie boskie, niechże ksiądz powie, gdzie tu jest dom starosty Łabęckiego! I ani słowa! I milczeć o wszystkim!"


To w kolejności drugi w książce wizerunek poetryi, pani Elżbiety Drużbackiej, nakreślony przez prozetryję, panią Olgę Tokarczuk. Drugi, bo w pierwszym Drużbacka w karecie dostała zgagi podróżnej.



O krwi na jedwabiach


Katarzynę Kossakowską, towarzyszkę poetki w karecie, napotykam będącą w cierpieniach menstruacyjnych.


Czy wszystkich, których w tej WIELKIEJ PODRÓŻY spotkam, poznawać będę w okolicznościach dramatycznych, kłopotliwych, dziwnych?


Jenta, papierek połknąwszy, wzleciała nad łóżko.


Staremu Szorowi spadła czapka z łysej głowy.


Ksiądz Chmielowski wyszedł mi na przeciw rozespany, półprzytomny.


Woźnica jego, młodzieniaszek Roszko, ukazał twarz przez mgłę starczo poszarzoną.


Hryćko gapowato wybałuszał oczy i memlał "bh, bh".


Do Eliszy Szora szło się przez labirynty żydowskiego domostwa.


Jego wnuczka na powitanie gościa wywaliła na podłogę szklanki z tacy.


Drużbacka księdza za poły płaszcza schwyciła i wiemy, co wysyczała przez zęby.


Szymon Łabęcki, przyjmujący Kossakowską, wściekły na nią, że mu wizytą okazję do gry w karty popsuła.


Poczet pierwszych poznanych osób kończy obrazek męża Kossakowskiej, "malutkiego pokurcza, impotenta", który: "Gdy się o nią starał, to podobno stanął na worku z pieniędzmi, żeby w ten sposób wyrównać brak wzrostu."


Przez ten rozdzialik idąc, stopy trzeba stawiać ostrożnie, bo krew wszędzie: "Poród, menstruacja, wojna, bójka, zajazd, napad, pogrom." 




Podróż szósta.


O Aszerze Rubinie i jego mrocznych myślach


"A co by było, gdyby naprawdę otworzyć oczy? Gdyby ujrzeć jakimś cudem to prawdziwe, co nas otacza?" – duma Aszer. 


Duma i nie wie, że jedynie co prawdziwe, to to, co o nim napisano w "Księgach Jakubowych". Prawdziwszego ciebie, Aszer, i twojego świata nigdy gdzie indziej nie było i nie będzie.



Ul pszczeli, czyli dom i rodzina Szorów rohatyńskich


O Jencie mowa. Ją ma zbadać Aszer.


"Elisza nagle wchodzi do tej ciasnej izdebki."


– Co jej jest? – pyta Elisza. 

Aszer podnosi się powoli i patrzy na jego zaniepokojoną twarz. 

– Co ma być? Ona umiera. Nie doczeka wesela. 

Aszer Rubin robi przy tym minę, która mówi sama za siebie. Po cóż było ją tu wieźć w takim stanie? 

Elisza Szor bierze go na bok i chwyta pod łokieć. 

– Masz ty swoje metody, których my nie znamy. Pomóż nam, Aszer. Mięso już posiekane, marchew obrana. W miskach moczą się rodzynki, kobiety skrobią karpie. Widziałeś, ile gości? 

– Ledwo jej bije serce – mówi Rubin. – Nic tu nie poradzę. Nie trzeba było brać jej ze sobą w podróż.



W bet midrasz.


Księże Chmielowski, zobacz ksiądz dobrodziej, że nie trzeba być królem, żeby uczyć maluczkich czytania. Elisza Szor jedenaścioro drobiazgu rodzinnego (z dziewczynkami włącznie) codziennie sam naucza. Można?


Jak naucza Elisza? Przynosi dzieciakom orzechy. Opowiada o czterech dawnych rabinach, którzy dostali się do raju. "Wie, że dzieci i tak nie rozumieją wiele z tego, co mówi. Nie szkodzi. Nie muszą rozumieć, ważne, żeby nauczyły się na pamięć. Potem zrozumieją." A na koniec dzieciarnia zjada orzechy, które przez chwilę obrazowały skorupę i jądro Tory. 



Jenta, czyli zły moment na śmierć


Na wesele Jenta podróżowała do Rohatyna z Korolówki. Całkiem zdrowa, sama wsiadała do krytego plandeką wozu. Ale jechali dwa dni. Trzęsło niemiłosiernie. A potem naszła mgła. "Mgła jest mętną wodą, poruszają się w niej różne złe siły, które mącą umysł człowiekowi i zwierzęciu." Zajechali. Staruszka zasłabła dokumentnie.


Ale na początku drogi pięknie było. "Patrzyła zza płóciennej plandeki, brudnej i poszarpanej, jak świat cały zostaje za nimi i układa się w kręte linie drogi, miedz, drzew i horyzontu."



"Elisza patrzy na nią z troską. Jenta wie, o co mu chodzi:

– Zły moment, co?

Elisza nie odpowiada. Jenta mruży łagodnie oczy.

– A czy jest dobry czas na śmierć? – stwierdza w końcu filozoficznie Elisza."




O połkniętym amulecie.


Elisza Szor przy świecy pisał swoim specjalnym atramentem, znanym z Prologu, na malusim skraweczku papieru.


Chaja na środku izby w białej koszuli dmuchnęła kilka razy na papierek. Zrobiła amulet z puzderka wielkości paznokcia. Elisza zakradł się do śpiącej Jenty i zawiesił ten amulecik na jej szyi. Kiedy wyszedł ze świecą, Jenta wymacała puzderko, otworzyła i połknęła skrawek papieru. Rano Chaja przyszła do niej, pochyliła się nad łóżkiem. "Babciu Jento. Czy ty żyjesz?", wyszeptała do ucha staruszki. Nie doczekawszy odpowiedzi, pobiegła do sąsiedniej izby, gdzie grała muzyka, a weselnicy tańcowali.


"Jenta też jest ciekawa, co się tam dzieje. Odkrywa zaskoczona, że z łatwością może wysunąć się ze swojego ciała i zawisnąć nad nim..."


Po chwili zwiał ją wiatr umarłych i nad Rohatynem zaniósł daleko aż nad Dniestr, gdzie jest granica cesarstw.  Ale nie granica zatrzymuje Jentę, to dla niej żadna przeszkoda. Sama zawraca swój lot.




Podróż siódma, bardzo niekiedy nieprzyjemna,

ale w kawałku pewnym kojąca.


Mariasz i faraon


"Biskup Sołtyk ma naprawdę wielki kłopot" – ten karciarz insygnia biskupie u żydowskich bankierów zastawił.


Co za stabilna wiekami niewzruszoność postaw biskupich. A Sołtyk jak najsłynniejsi niedawno kapelani – patriota-mamoniarz, wielmoża buraczany, dziany ulubieniec z hyziem długo utajonym. Ale współcześni i tak nie dostają do wściekłych pomysłów Sołtyka. Tyle przynajmniej na korzyść.



Polonia est paradisus Judaeorum...


Że też się pani Oldze chciało o Sołtyku pisać. Za samą z nim pisarską katorgę powinna była jakąś gratyfikację uzyskać. Szczęściem uzyskała.



O plebanii w Firlejowie

i mieszkającym w niej grzesznym pasterzu


Miło znów się spotkać z poczciwym ks. Chmielowskim, przyjmującym poetkę Drużbacką.  Zaryzykuję, że to najprzyjemniejszy ze wszystkich etapów WIELKIEJ PODRÓŻY. Pogadali o pisaniu swoim, poetka zupę warzywną z kluskami pojadła, a na koniec z dwiema psinkami w koszyku od księżula w podarunku otrzymanymi odjechała.



Ksiądz Chmielowski próbuje napisać

list do JWM Pani Drużbackiej


"Ulubienico Apollona..." zaczął list do niej pisać z respektem i podziękowaniami za wizytę. A ona mu z Buska odpisała, w Boże Narodzenie, więc już w drodze powrotnej z wyprawy z Kossakowską. Bardzo udatne, urocze pani Olga Drużbackiej listy do księdza poukładała. Aż szkoda, że tak wtedy nie było. Ale od "Ksiąg Jakubowych" już jest. Kto tam będzie za parę lat, "Księgi" mając za dowód, wiedział, czy pamiętał, że nie było.


Zadumał się księżulo nad swym życiem i tajną młodzieńczą miłością do Joanny Jabłonowskiej.  “W rysach Kossakowskiej rozpoznał jej starszą siostrę, a pani Drużbacka całe lata była u niej na służbie, właśnie u księżnej Jabłonowskiej, siostry Kossakowskiej, aż do końca. Powiedziała mu nawet, że była przy jej śmierci.” Naprawdę tak ci powiedziała, waszmość Benedykcie? Siostry? Jedna przecież z polskich Potockich, druga z francuskich Bethunów. Joanny ci się na starość pomieszały, encyklopedysto. W tej od Kossakowskiej, przyrodniej zresztą, się nie podkochiwałeś. Potraktuję cię z wyrozumieniem, wszak twór jesteś powieściowy, napisany, nieprecyzyjny, chociaż doskonały. Jak Aramis z "Trzech muszkieterów". 







Biskup Sołtyk pisze list do nuncjusza papieskiego


“...zaaresztowano trzydziestu jeden mężczyzn i dwie kobiety, i sprowadziwszy ich okutych w kajdany do Żytomierza, osadzono w dołach specjalnie na ten cel wykopanych”

“Siedmiu motorów tej zbrodni i hersztów tego pogańskiego okrucieństwa miał mistrz z rynku od pręgierza z miasta Żytomierza z okręconymi konopiami i oblanymi smołą obiema rękami, zapaliwszy, prowadzić przez miasto pod szubienice. Tam z każdego po trzy pasy drzeć, potem ćwiartować, głowy na pal powbijać, ćwierci porozwieszać. Sześciu skazano na ćwiartowanie..”



Zelik


On jeden uciekł spośród trzydziestki skazanych na tortury.



Czytelnicze wędrowanie po pierwszej Księdze Mgieł mam za sobą.




Przystanek w wielkiej podróży.

 

W podróży przez “Księgi Jakubowe” wieści o tym, co się wyprawia, ciągle mi tarasują drogi. Prześladuje mnie realny obraz świata na Ukrainie, w którym dopiero co ludzie mieli domy, miasta, codzienną pracę, zakupy, dzieciaki w szkołach, leczenie w szpitalach, spotkania w kawiarniach, randki, czytanie wieczorne, obiad wspólny przy stole, msze po kościołach, gazety poranne i wieczorny telewizorek i już nie mają z tego nic. Realny obraz zamazuje mi ten książkowy. Zamazuje mi czytanie. Owszem, nie było tam cacy – korupcja jak mało gdzie, tabuny kolesi z szemranej tradycji, złote sedesy, porno-biznes ze stadami dziewczyn, normalne niby biznesy, skręcone ze smrodu – kto tak w swoim kraju nie ma, niech pierwszy plwa. Ale się nie słyszało, żeby sobie bombami miasta rozpirzali, żeby jedni drugim odcinali wodę, jedzenie, leczenie, żeby zapędzali się do piwnic, bo ogień, trucizna i gruz, zamiast sufitu i okien.


Czytając “Ks. Jak.”, o tych ziemiach czytam.



 

Podróż ósma – z towarzystwem odmieńców.


II. KSIĘGA PIASKU


O tym, jak ze zmęczenia Boga powstaje świat


Moc przygód dotąd i w dorodnej ilości, ale głównie z postaciami ludzi czytanych, choć była i ta z zaczątkiem duszy wiuwającej z wiatrem, ale... stanąć oko w oko ze zmęczonym Bogiem, którego mdli od nieskończoności????!!!!! 


Tak się zaczyna podróż przez Księgę Piasku.


Karawana idzie ze Smyrny. Jest w niej Nachman Samuel ben Lewi z Buska, stale coś piszący, towarzyszący Jakubowi.


“Jakub nie lubi skrzypienia pióra. Kiedyś zajrzał mu przez ramię. Dobrze, że Nachman akurat robił rachunki. Jakub zażądał, żeby nie zapisywał tego, co on mówi.”


Czy nie tak Piłatowi opowiadał Jeszua Ha-Nocri o Mateuszu Lewicie, który zapisywał jego słowa rzekomo? – przypomniało mi się z całkiem innej podróży.



RESZTKI,

CZYLI O TYM, JAK ZE ZMĘCZENIA PODRÓŻĄ

POWSTAJE OPOWIEŚĆ.

PISANE PRZEZ NACHMANA SAMUELA BEN LEWIEGO, RABINA Z BUSKA

O TYM, SKĄD SIĘ WZIĄŁEM


Dwanaście razy natrafia się w Księgach na krainę RESZTEK, a wiele razy zamigocą one na pobocznych horyzontach narracji. Spodziewać się zatem należy Rabiego z Buska jako częstego kompaniona w czytaniu. Czy to jest narrator dominujący okaże się, oczywiście, dużo, dużo później. 


Aż kusi przez wszystkie RESZTKI osobnym, jednym czytaniem przejść. Czyli spenetrować "Księgi Jakubowe" jak "Grę w klasy".


"Resztki, okruchy, strużyny" to wyznania o sobie, utajnione przez autora, pisane na kartach zszytych dratwą, na dnie pudełka trzymanych potajemnie pod nieukrywaną kaligrafią życiorysu Sabataja Cwi. Wygląda na to, że pani Olga zszywkę z bagażu, sposobem sobie znanym, mu podebrała.




Częściowe powtórzenie podróży ósmej.


Do tej pory, w Księdze Mgły, której jest dużo, dwie kopy stron, napotkałem Jentę, Szora, Chmielowskiego, Roszka, tłum w Rohatyniu, Drużbacką, Kossakowską, Łabęckiego, Sołtyka, Zelika i inne postacie - i nie było między nimi Jakuba. W pierwszej księdze bez-Jakubie zupełne. 


Ani się nad tym zastanowiłem. Co ze mnie za czytacz-podróżnik, że nie zauważyłem braku Jakuba na początku "Ksiąg Jakubowych".


Nachman pierwszy wspomina o Jakubie: tak sobie, od niechcenia, że zajrzał mu Jakub przez ramię, aby zobaczyć, co nieustannie pisze, co piórem skrobie na postojach karawany. Nie daj Bóg jego słowa. Ni stąd, ni z owąd wiemy, że jego słowa były zapisywane, że on już  tego doświadczył i to go złości. Rzecz nie jest czytelnikowi przed oczy podsunięta wyraźnie, ale pomyśleć trzeba – Oho, to jest ktoś nie byle jaki, skoro notowania swoich słów pilnuje. 


Już wiem po co mgła była w pierwszej księdze – żeby właściwy obraz zasłoniła, żeby się czytelnik nie zorientował, że Jakuba nie widzi. I żeby, kiedy opadnie, zdarzyło się jak wówczas, gdy spoza tumanu się zobaczy dolinę niewidoczną, a obecną stale; żeby tak samo z nagła, lecz zwyczajnie zobaczyć Jakuba w karawanie na pustyni, jakby w książce od początku był. A właściwie, żeby go zobaczyła Jenta. Ona go widzi, zanim czytelnik się spostrzeże. Księga Mgły, niby realna, niby namacalnymi obrazkami pokazana, niby z wnikaniem w czyjeś myśli napisana – w fabulowaniu pani Olgi jest krainą omamu i zwidów.





Podróż dziewiąta



Opowieść Nachmana,

w której po raz pierwszy pojawia się Jakub


Chaja przyniosła mu ciepłej strawy i dano buty z kożucha, żeby nogi ogrzał. Nachman na pewno im opowie o Jakubie. Zaczął od jego ślubu z Chaną, córką nie byle kogo, bo "kiedy pada nazwisko ojca Chany, rozlega się w izbie kilka cmoknięć (...) Czym zasłużył sobie na nią ów Jakub Lejbowicz, to wciąż nie jest jasne. Kim jest ten człowiek, o którym z takim przejęciem opowiada Nachman? (...) W głowach zebranych, w tej ciasnej, niskiej izbie, pojawia się myśl, która dodaje otuchy. Wszyscy są ze wszystkimi powiązani. Świat jest zaledwie wielokrotnością owej izby w rohatyńskim domu Szorów."


Oszołomienie ogarnęło słuchaczy, gdy Nachman zawieszając głos opowiedział, że na ślubie teść Jakuba wyszeptał mu w ucho tajemnicę.


"...to była raza de-mehemanuta, tajemnica naszej wiary, ale mało kto dorósł do tego, żeby ją usłyszeć. Tajemnica ta jest tak potężna, że podobno ciało zaczyna drżeć, gdy człowiek ją pozna.

Przez izbę idzie szmer. Nachman opowiada pięknie, ale ludziom trudno uwierzyć, że to wszystko dotyczy ich ziomka. Tu? Świętość? Stąd się wzięło to imię? „Jakub Lejbowicz” brzmi jak imię pierwszego z brzegu rzezaka, kuśnierz z Rohatyna nazywa się tak samo..."


Rozmowa Szora z Nachmanem:


– Nie możemy tu tkwić. Nie wolno nam tu kupić ziemi, osiedlić się na stałe. Przeganiają nas na wszystkie strony, a w każdym pokoleniu pojawia się jakaś katastrofa, prawdziwa gzera. Kim my jesteśmy i co nas czeka? Potrzebujemy mocarza, który wygląda na słabeusza, kogoś bez lęku. On nas stąd wyprowadzi. Znasz takiego?

– Dokąd? Dokąd mielibyśmy iść? Do Ziemi Izraela?

– Do świata. Nachman, ty go tu sprowadź. Tego Jakuba.


Scena jest napisana na siedem stron i rozgrywa się w rembrantowsko podświetlonym i tłumnym teatrze.



O tym, jak Nachman trafia do Jenty

i zasypia na podłodze przy jej łóżku


Nachman zdrowo podpity weselną gorzałką doczłapał przez zakamarki domu do pokoju, gdzie leżała Jenta.


“Czy to jest babka Jankiela Lejbowicza, Jakuba? Nachmana ogarnia przerażenie i jednocześnie wzruszenie na widok tej dziwacznej starej...”


Jenta widzi go z góry i widzi jego myśli o Jakubie. Wspomina jak się rodził, a ona musiała trzymać straż, bo wkoło domu chodziły czarownice z najważniejszą Lilit między nimi. Lilit była stworzona Adamowi wcześniej, ale go sobie nie upodobała, więc Bóg stworzył mu Ewę, która taką głupią się okazała, że zjadła zakazany owoc.


Pijaniusi Nachman zasnął na baranim dywaniku przy łóżku Jenty, a kiedy się ocknął przestraszony, zrozumiał, że widziała jego myśli i sen.


Weszła do pokoju Chaja, niespokojna czy babka jeszcze żyje, ale się nie zorientowała, że staruszka wędruje w czasie. Delikatny dotyk dziewczyny sprawił, że czas się babce przesunął o paręnaście lat, czyli: 



O dalszych wędrówkach Jenty w czasie


Czternastoletni Jakub pewnego dnia wyczarował dzieciom z Korolówki jaskinię Abrahama na górkach za wsią


– Urodziłem się w tej jaskini – oznajmia.

– To kłamstwo – stwierdza rezolutnie jedna z dziewczynek. – Nie słuchajcie go. On tak zawsze zmyśla.

Jakub patrzy na nią ironicznie. Dziewczynka odgryza się za ten ironiczny wzrok.

– Pryszczata gęba – mówi złośliwie.



O strasznych skutkach zniknięcia amuletu


Po weselisku Elisza Szor przychodzi do Jenty i pozwalająco namawia ją do umierania, bo już po wszystkim.


Cóż to Szor robi? 


"Delikatnie wyciąga zza jej dekoltu garść sznurków i rzemieni; szuka tego jednego... Ale jego amuletu nie ma. Został sznurek, sam, pusty. Zaklęcie zniknęło. Jak to możliwe?


Elisza Szor natychmiast trzeźwieje, jego ruchy robią się nerwowe.

– Coś ty tam napisał? – pyta ojca Chaja natarczywym szeptem.

– Ty wiesz, co napisałem – mówi. – Zatrzymałem ją.

– Ona to zjadła – mówi Chaja. – Połknęła.

Ojciec milczy wstrząśnięty, a potem bezradnie pyta:

– Co można zrobić?

– Nie wiem.

– Ona teraz nie umrze – mówi Szor do córki z rozpaczą w głosie."



O czym mówi Zohar


 Taki rabin mądry ten Szor, a musi mu Chaja objaśnić, co i jak. Ech, rabini, rabini, mędrcy malowani. 


Jenta umiera i nie umiera. Właśnie tak: „umiera i nie umiera”. W ten sposób tłumaczy to uczona Chaja:...istnieją rzeczy nieprzeniknione dla rozumu i naszych porządków. (...)

Ludzie zawsze chcieliby, żeby było prosto. Tak albo tak. Białe albo czarne. To głupcy. Bo przecież świat zrobiony został z niezliczonych odcieni szarości. Możecie ją zabrać do domu – zwraca się do Izraela.



Opowieść Pesełe o koźle podhajeckim i dziwnej trawie


Izrael, który babkę przywiózł, bąknął nieśmiało, że może ją w Rohatynie zostawić. Gdyby się Szorowie zgodzili, mała Pesełe nie mogłaby na postoju w Podhajcach przypomnieć, jak to babka trzy tygodnie temu opowiadała im tutaj o koźle podhajeckim, który w nocy wyciągał wysoko, wysoko swoje rogi  "...i w końcu zahaczał czubki rogów o kraj młodego, rogatego jak i on księżyca i pytał: „Co tam słychać, księżycu? Czy nie nadszedł jeszcze czas na nadejście Mesjasza?”. Księżyc oglądał się wtedy na gwiazdy, a one zatrzymywały się na chwilę w swojej wędrówce. „Mesjasz już nadszedł, jest w Smyrnie, czyżbyś tego nie wiedział, mądry koźle?” „Wiem, miły księżycu. Chciałem się tylko upewnić”.”


Teraz ta bajka nie wydaje się słuchającym tylko śmieszna, jak wtedy – ... teraz wydaje im się dziwaczna i niezrozumiała.




Ksiądz Chmielowski pisze

do JWM Pani Drużbackiej

w styczniu 1753 roku, z Firlejowa


A to ci księżulo wymyślił!!! Polszczyzna – powiada – jest jakaś toporna i brzmi z chłopska. 


Faktycznie nie brzmi jak italski język, ale są od polszczyzny gorzej brzmiące. A jeszcze zależy kto mówi i pisze. Powiadam ci księżulu, minie od twoich czasów trzysta lat i będą Polacy słyszeć jak mówi Gustaw Holoubek albo Karolina Gruszka. Albo jak Fronczewski "Harry Pottera" czyta – jakby po angielsku potrafił, to by mu Jim Dale sam z siebie mikrofon oddawał. 


A ty napisany jesteś w "Księgach Jakubowych" po polsku jeszcze lepiej niż w "The Books of Jacob", tłumaczeniu znakomitym Jennifer Croft. 


Natomiast coś ty sam, księżuniu, po polsku w "Atenach" naskrobał – o miłosierdzie błaga. Ten list Olga ci napisała, nie wynoś się zatem, nie napuczaj na łacinę.




Podróż dziesiąta


Historia Jenty


Musiało to być mniej więcej około roku 1670, gdy poczęto Jentę. Tak streszczam bezosobowo, gdyż gwałcicieli jej matki było trzech. Pod Brzeżanami na polach pod lasem, gdy szła samotnie, natrafiła na konny patrol kozacki. Mężowi nigdy nie powiedziała, co się stało, córce też, ale teraz, to znaczy gdy Jenta umiera-nie umiera, a jej dusza widzi wszystko, tamto zdarzenie również zobaczyła.


Wcześniej opowiedziana została historia jej ojca i jego spotkanie z mesjaszem Sabatajem Cwi w roku bodaj 1665; a wcześniej jak uciekli w 1664 do Lwowa po tumulcie, gdy zabito  dziesięć tuzinów Żydów w Kazimierzu pod Krakowem; a jeszcze wcześniej o wypędzeniu rodziny z Ratyzbony w roku 1654, gdy Żydów oskarżono o wywołanie zarazy.


Potem opowiada się o różnych przypadkach z dzieciństwa i młodości Jenty – jak ją matka nie lubiła; jak się probowała nauczyć czytać, gdy miała sześć lat, a matka zabraniała i kazała czytać znaki świata, a nie litery w książce; jak matka umarła rok później; jak się ojca pytała, czym będzie zbawienie, a on opowiadał o mesjaszu i o otchłani między sercem a językiem.


 Mówił – Pamiętaj o tym. Myśli trzeba kryć, zwłaszcza gdy urodziłaś się na swoje nieszczęście kobietą. Myśl tak, żeby myśleli, że ty nie myślisz. Zachowuj się tak, żeby innych zmylić. Tak musimy wszyscy robić, a kobiety w szczególności.


O tym wszystkim Jenta opowiada nie w prywatnym "JA", tylko w narracji jakby spoza niej, ale to ona wszystko widziała, gdy w Korolówce leżała w drewutni, okryta po szyję, wiedząc, że wszystkich oszukała. Co miała na myśli? – owo umieranie-nie umieranie po połknięciu amuletu?


Miałem nie streszczać, a streszczam, ale co poradzić, kiedy chce się zapamiętać, że czytanie było niesłychanie świetne.



• • • 



Dom Literatury

Olga Tokarczuk i Julia Fiedorczuk. Księgi Jakubowe.

Feb. 1, 2022


"Kilka miesięcy temu w Prozie, klubie Wrocławskiego Domu Literatury, Tokarczuk spotkała się z inną pisarką, ale też tłumaczką i wykładowczynią akademicką Julią Fiedorczuk, by porozmawiać o literaturze, w tym o pracy nad "Księgami Jakubowymi. ."



link do całości rozmowy na YT  

https://www.youtube.com/watch?v=2Ayt5OhKWqQ


Julia i Olga o Jencie 


(fragment rozmowy od 34:41 – do 39:58)



OT – Wydaje mi się, że wolność nierozerwalnie wiąże się ze świadomością. 

Z uświadamianiem sobie tego, czego nie jesteśmy świadomi. Im bardziej jesteśmy świadomi tego, co nas otacza i związków między rzeczami, tym bardziej jesteśmy wolni. Tym większy zakres wyboru. Czyli wolność jest czymś mentalnym, pewnym stanem umysłu, pewną szerokością tego, co rozumiemy, a nawet jeśli nie rozumiemy, to czego jesteśmy świadomi. 


JF – Przychodzi mi do głowy, że taką wolną postacią w KJ jest Jenta, której świadomość, obecność przenika cały świat. Ty (kiedyś) komentowałaś strukturę narracji, dlaczego ona musi taka być. Że z jednej strony jest Jenta, a z drugiej strony jest Nachman, przywiązany do swojego miejsca, do swojego indywidualnego  głosu; że narracja jest rozbita na dwie różne perspektywy. Jak ją budujesz, jaka jest konstrukcja KJ? Jak tworzysz te formę narracji?


OT – Ogromną trudnością, z której zdałam sobie sprawę na początku, było to, że opowiadam historię, która się dzieje w ciągu pięćdziesięciu lat i w której istnieje kilkadziesiąt postaci. Te postacie zmieniają się w czasie i na dodatek one się poruszają w przestrzeni, czyli są w różnych miejscach. Logistycznie rzecz biorąc opanowanie tego mikrokosmosu – postaci, czasów, miejsc było ekstremalnie trudne. Szybko zdałam sobie sprawę, że nie da się tego zrobić w porządku linearnym, wykorzystując jednego, głównego narratora, który jest trzecioosobowym narratorem opowiadającym, co się wydarzyło. 


Wtedy pojawił się Nachman, jako perspektywa żaby trochę, czyli oglądanie wszystkiego z detalicznego punktu widzenia, bardzo intymnego, prywatnego, z prawem do osądu, z wartościowaniem wydarzeń, z ujawnieniem swoich emocji, idiosynkrazji. Czyli postać pierwszoosobowego narratora, który relacjonuje wydarzenia. Ale i to było za mało. Tych dwóch narratorów też sobie nie poradziło z wielkością opowieści.


Mniej więcej w jednej trzeciej pisania miałam kryzys, bo pomyślałam, że nie uniosę tego wszystkiego, że musi się pojawić jeszcze jedna perspektywa, nowy punkt widzenia, który potrafi scalić całość. I wtedy pojawiła się narratorka w postaci Jenty, czyli bytu, który wykracza poza czas i zwykłe trwanie człowieka i który widzi wszystko z góry. Ja mówię – panoptykalnie.


JF – Gdzieś napisałaś, że jej perspektywa jest droniczna.


OT – Tak. Jak dron, który patrzy z góry. W ten sposób nadaje szersze ramy i pomaga czytelnikowi przejść przez wszystko, ale też nadaje uniwersalnego charakteru i mówi – Słuchajcie, ten świat, który oglądacie jest czymś więcej niż tylko sumą ruchów człowieka na jakiejś płaszczyźnie. Są tam znaczenia, intuicje, może prekognicje nawet. Poruszamy się w przestrzeni, która jest wielowymiarowa. I ta narratorka będzie wam przypominała, że bryła w której się wszystko dzieje ma wiele wymiarów i że nie jesteśmy w stanie ich objąć.

Jentę czuję jako kogoś bliskiego. Wiem, że ona wprowadza do realistycznej powieści historycznej element metafizyczny, mistyczny wręcz; że może zaburzać jej ekonomikę. Znając, co napisałam, wiesz, że ja lubię wykraczać poza realizm. Mnie się osobiście wydaje, że nie da się naszej rzeczywistości opowiedzieć w realistyczny sposób.  Szczególnie dzisiaj, kiedy ona jest tak strasznie skomplikowana. To, czym dysponuje sztuka, literatura w szczególności, możliwość sięgnięcia po metafizykę, jest po prostu dobre i rozsądne.