czwartek, 28 lipca 2022

MAGICZNA STAROŚĆ. Odc. 1.

 


CAIT JOHNSON


MAGICZNA STAROŚĆ

objaśniona przez 

MĄDRE CZAROWNICE


Znajdź swoją siłę w Zmienności Sezonów




Dla mojej wnuczki, Aevory Muse Hannan

i dla mojego syna, Reida, oraz jego umiłowanej, Simon,

która uczyniła mnie babką.








Słowo wstępne



Kilka lat temu siedziałam z grupą przyjaciółek i gdy porównywałyśmy nasze policzki i obwisłe ramiona, śmiejąc się głośno, przyszło mi do głowy: jeśli nie umrzesz w młodości, zestarzejesz się. A będzie to, jak podróż w nieznaną krainę, której żadna z nas nigdy wcześniej nie odwiedziła. Podróż bez mapy, ale czy nie byłoby fajnie, gdybyśmy ją narysowały?

Jak wszyscy inni, słyszę nieustanne skowyty naszej kultury, narzekającej na to, że Kraina Starzenia jest brzydkim, niebezpiecznym miejscem i że lepiej byśmy za wczasu wydały dużo pieniędzy, żeby nie wyglądać, jak wlokące się do tej krainy. Powiem wam wprost: w naszej kulturze wszystko jest nie tak. Kraina Starości może być wypełniona wolnością i pięknem, mądrością i przyjemnością.


W języku angielskim jest dziwny fenomen: słowo „starucha”, czyli "crone", pochodzi od „korony”, ale nie odnosi się do symbolu władzy, lecz do głębokiej mądrości emanującej z głowy. A słowo „wiedźma”, "hag", pochodzi od słowa „hagio”, czyli „święty”, "holy". Oto jak zmieniły się znaczenia naszych słów!


Mam wrażenie, że mogłybyśmy skorzystać z życzliwego przewodnika po krainie starzenia, objaśniającego wędrówkę w sposób, o którym zapomniała nasza kultura: w sposób magiczny i duchowy. Oferuję zatem bedeker pod tytułem MAGICZNA STAROŚĆ objaśniona przez MĄDRE CZAROWNICE, opowiadający jak stać się Zmyślną Królową Staruchą. W tej książce zechciały uprzejmie wystąpić cztery rezolutne stare wiedźmy, każda o innej porze roku, i to one przejmą rolę pomocnych towarzyszek. Mogą być apodyktyczne. Z pewnością są zadziorne. Ale chcą, abyś czuła się kochana i wspierana podczas swojej podróży.


Opowiadają one, jak możesz troszczyć się o swoje zmieniające się ciało i jak je szanować, jak wyrzucić wszelkie „powinnam” za okno i jak w zgodzie z samą sobą ubierać się w kolory i tkaniny, które ci odpowiadają, a nie ślepo podążać za nakazami mody. Zaoferują ci twórczą kreację bardziej magicznego domu, jako gniazdka wypełnionego kultowymi przedmiotami i pamiątkami, które odzwierciedlają twoje pasje i doświadczenia. Ich przepisy na odżywcze pyszności pozwolą ci mieć uciechę nie tylko ze smaku, ale też innych zmysłów. Wiedźmy będą cię zachęcały do nawiązywania silniejszych przyjaźni, w których znajdziesz pocieszenie serca. Przedstawią ci kilka odwiecznych archetypów, oświetlających mroczną drogę w krainie starzenia; zaproponują rytuały i medytacje, inspirację poezją, albo rozwiązywanie zabawnych quizów; będą cię namawiać na własne śmieszne pomysły – i dużo więcej.


Magiczna Starość to mój hołd dla Mądrej Kobiety, która jest w każdej z nas i wie, jak zwrócić się do wewnątrz, która słyszy głos swojego głębokiego ja, ignorując okrutne przesłania kultury, ignorując syreni śpiew reklam, obiecujących młodzieńczą skórę i włosy (za horrendalne ceny), ponieważ wie, że zmarszczki i siwe włosy mogą być piękne, a łączność z  własnym żywym duchem czyni ją żyjącą pełnią życia. Ursula LeGuin napisała: „Dla starszych, podobnie jak dla młodych, piękno nie jest wolne od hormonów… To tylko zależy od osobowości".


Spośród wszystkich ludzi starsze kobiety są najbliżej Dzikości. Wiele się nauczyliśmy, spełniliśmy wiele marzeń, tak wiele zrobiliśmy – przetrwanie życia powyżej 50 roku istnienia jest osiągnięciem! Docierając bliżej do Tajemnicy, którą jest śmierć, zbliżyliśmy się do Źródła. My, kiedy wyjdziemy z kręgu rozkosznych zainteresowań młodych kobiet, sięgniemy, już wolne, do naszej magicznej wyjątkowości, aby czas Królowej Staruchy przeżyć w nowy sposób i z wigorem. Rzecz jasna, magiczna starość jest inna w wieku 55 lat, a inna, gdy się ma lat 95: różne są fazy naszej podróży i nie wszystkie przebiegają gładko. Wszystkie one są częściami godzenia się z życiem, więc w sumie możemy ogarnąć i świętować ten pełen wyzwań, lecz na końcu wyzwalający czas.


Znajomy opowiedział mi kiedyś świetną historię o tym, jak widział 90-letnią kobietę, tańczącą z zapałem na weselu. „Była tam najpiękniejszą damą”, mówił, „ponieważ piękno to energia i siła życiowa”.

Jeśli oderwiemy wzrok od lustra – albo, jeszcze lepiej, jeśli zobaczymy w nim prawdziwe piękno – możemy poświęcić część naszej cennej siły życiowej na poprawę sytuacji na tej niespokojnej planecie. Bez wszystkich wymagań, które nękały nas w średnim wieku – małych dzieci, małżonków, starzejących się rodziców – często w późniejszych latach jesteśmy wolne i możemy być zadziorne, szczere i wyrażać nasze przekonania z pasją, którą wcześniej musiałyśmy tłumić.


Francuska pisarka Colette powiedziała, że jej ukochana matka weszła w starość „ze spokojem i z wesołością tych, którzy nie mając już nic do stracenia, wyróżniają się łaskawą wielkodusznością."


A teraz słowo o czarownicach. Niektóre z was same określają się jako wiedźmy, ale czytelniczki niezbyt oswojone z tym słowem, mogą je odnosić do kulturowego wizerunku złych czarownic z brodawkami i złowrogim rechotem. Sądzę, że kultura w końcu się zmieni i przyjmie to, kim naprawdę są czarownice: mędrczynie, uzdrowicielki, nowatorki, kochanki. Zjawiamy się w każdym wieku, w różnych kształtach i rozmiarach, różne jest nasze pochodzenie etniczne, chociaż inne kultury mogą nazywać nas bruja, mchawi lub strega. Angielska „wiedźma”, witch" pochodzi od staroangielskich słów oznaczających „rzemiosło mądrych” ("craft of the wise").


Jak więc zostać czarownicą? Według Zuzanny Budapest, jednej z inicjatorek w XX wieku współczesnego feministycznego ruchu czarodziejstwa, wystarczy trzy razy powiedzieć „jestem czarownicą”. Powieściopisarka Alice Hoffman twierdziła,  że w każdej kobiecie jest coś z wiedźmy.


Głęboko w naszych sercach jesteśmy silne i świadome naszego starzenia. Faktycznie –  możemy sobie wyobrazić wszystkie kobiety z naszego pokolenia żeglujące na magicznych miotłach do starszych lat z ciekawością i z werwą, celebrujące magię, szukające mądrze połączenia ze Wszystkim-Co-Jest, dumne z królewskiej korony i cieszące się piekielną jazdą. Wyobraź sobie, o ile byś była szczęśliwsza, przyłączając się do nas. Wyobraź sobie, o ile milszy byłby wtedy świat. Zapraszam do udziału w tej rewolucji. Zapraszam cię do bycia Starą Czarownicą.

Tłum. B.K.




niedziela, 24 lipca 2022

MAGICZNA STAROŚĆ. Zajawka.

 

Jest to zajawka najnowszej książki Cait Johnson pt. WITCH WISDOM for MAGICAL AGING (angielska wersja elektroniczna na Apple iBooks będzie 16 sierpnia),

co tłumaczę jako MAGICZNA STAROŚĆ objaśniona przez MĄDRE CZAROWNICE.


Wcześniejszą książkę Cait, której dałem polski tytuł "Gdy wirujesz jak liść", można znaleźć na tym blogu:

https://osiemipolminuty.blogspot.com/2019/06/droga-do-minska.html


a filmowy esej o tej kiążce z polskimi napisami jest tutaj:

część pierwsza

https://youtu.be/z6FN7nzWjIo

 część druga 

https://youtu.be/G40ouLDSCw4 

a są jeszcze trzy dalsze części



Książki Cait ozdabia, ilustruje swoimi obrazami Ania Aldrich. Ona też ilustrowała książkę innej swojej przyjaciółki, Rebeki Singer. Do ilustracji Ani rok temu napisałem bajkę, która opowiada o tym, jak we trzy pokonały smoka pandemii.

https://osiemipolminuty.blogspot.com/2021/01/bajka-z-czasow-pandemii.html


° ° °

 

CAIT JOHNSON


MAGICZNA STAROŚĆ

objaśniona przez 

MĄDRE CZAROWNICE


Znajdź swoją siłę w Zmienności Sezonów



Kobiety z wiekiem rosną w radykalną siłę. Pewnego dnia armia siwowłosych pań

po cichu przejmie władzę na światem.

GLORIA STEINEM


° ° °


Fragment rozdziału trzeciego pt. JESIEŃ



Najpierw ilustracja Ani do tego rozdziału





JESIEŃ


Mądrości Kuchennej Czarownicy

z  Nadrzecznej Chaty



Moja chatka kryta strzechą stoi na brzegu rzeki. Nadałam tej rzece imię, ale jakie, zachowam w sekrecie. Bujny swój ogródek podlewam jej wodą, która dodaje smaku mym potrawom, a także uczy mnie, jak się przemieniać i dokąd odpływać. Jestem Czarownicą z Kuchni, gdzie pęki ziół i miedziane garnki wiszą na ścianach, pikantna zupa bulgoce w kociołku na palenisku, a ja śpiewając podlewam rośliny i siekam warzywa. Wiem, jak dbać o to, co rośnie; wiem, kiedy się pnie, gdy przychodzi sezon wzrostu i kiedy więdnie w czas obumierania. Znam łagodny rytm tego życia. I wszystkiego, co w nim nieuniknione.


W JESIENNY czas dojrzewania przyjdź i siądź przy stole w mej kuchni. Proszę, oto filiżanka herbaty.  Popijając smaczną herbatę, odzyskasz dobry nastrój. Może zauważysz, jak zaczyna się ruch świata ku zimie i może poczujesz się... niespokojna. Troszeczkę przestraszona. Niektóre z naszych sióstr czują przygnębienie i nie lubią odchodzenia lata,  gdy dni stają się krótsze, a noce chłodniejsze. Za to inne radują się triumfalnym powrótem do życia po letnim letargu, rześkim powietrzem i wspaniałością jesiennych kolorów.


Jakolwiek myślisz, moja droga, o tym moim sezonie mam coś na pocieszenie. Przynoszę ci dwa żniwne podarunki: mały bukiet dzikich, dawnych boginek, które będą twoimi przewodniczkami oraz tuziny cytatów, dodających otuchy i natchnienia w późnym wieku. Przy tym zapraszam cię do zadbania o własne żniwo, do zebrania twoich własnych dobrodziejstw i osiągnięć, a też do obmyślenia dziedzictwa, które chcesz za sobą zostawić. A gdy liście zaczną wirować, naucz się od nich gracji odpływania. Kiedy zaś przyjdą Zaduszki i Święto Zmarłych pogódź się, proszę, ze śmiercią, zaprzyjaźnij się z nią, a nawet ją powitaj, jako część twego życia. Masz na tym padole żyć rozkosznie i pełnią każdej chwili aż do dnia odejścia, więc pod koniec tego sezonu opowiem ci, jak sprawić, aby każdy posiłek był odświętną celebracją.


KILKA ARCHETYPÓW DZIKIEJ I MĄDREJ 

STAREJ KOBIETY


Stare kobiety w bajkach są niekiedy złe i zwykle przerażające. Bo cóż może być bardziej przerażającego w panującej kulturze niż kobieta, która z dumą odrzuca jej zasady? Kobieta, która żyje nakazem swojej duszy, zadziorna i nieustraszona. Ale z drugiej strony w wielu opowieściach Dzika Stara Kobieta pełni rolę nauczyciela i przewodnika. Domaga się stosownego szacunku i widzi wyraźnie: oto jest w zgodzie ze swoimi instynktami i intuicją (w przeciwieństwie do młodych kobiet, które często są zaślepione pragnieniami), tak że mogłaby ostrzec młodą istotę przed niebezpieczeństwem, a nawet uratować jej życie. Jeśli mądra, stara kobieta pomaga, to dlatego, że widzi pod gładkimi i różowymi policzkami każdej młodej kobiety po prostu czaszkę. Wie, że pewnego dnia ta młódka też będzie stara.


Jeśli zajrzysz pod powierzchnię wielu bajek, a zwłaszcza pochodzących z folkloru, znajdziesz obrazy kobiecej mocy, która nie ma nic wspólnego ani z płodnością ani z pożądaniem; znajdziesz staruchy i wiedźmy, które oferują trudne testy i z wysiłkiem zdobytą mądrość, jak rosyjska Baba Jaga, której dom na kurzych nogach widziałyście wiosną, lub ją samą, jak leciała w przestworzach, siedząc w wielkim moździerzu i zacierając ślady miotłą.


W opowieściach o starych, wiedźmowatych boginiach tkwią antyczne korzenie kultu Świętej Staruchy, istniejącego wcześniej niż patriarchalne religie, które zmieniły ją i zepsuły, zamieniając w przerażającego potwora. Na przykład o polskiej Nocnicy powiada się, że dawno, dawno temu była kobietą o duszy konia, potrafiącą wędrować wśród gwiazd i że czczono ją przez wieki obrzędami i rytuałami. Ale stopniowo przekształcono ten astralny wizerunek w koszmarnego upiora, dręczącego dzieci w nocy, co miało na celu uniemożliwienie słowiańskim kobietom oddawania czci ich tradycyjnym boginiom.


(będzie potem więcej przetłumaczonych fragmentów)



sobota, 23 lipca 2022

ALEKSANDRA ALDRICH. "SIEROTKA PO ASTORACH".



Fragment książki Aleksandry Aldrich pt. "The Astor Orphan", w spolszczeniu "Sierotka po Astorach". Pierwsze sześć rozdziałów w moim tłumaczeniu, uprzejmie zaakceptowanym przez Autorkę.
Aleksandra mieszka w Stanie Nowy Jork, w miejscu zwanym Rokeby, które jest wielką posesją nad rzeką Hudson, historycznie siedzibą rodu Astorów, której państwo Aldrichowie są potomkami. Aleksandra jest córką Ani i Rikiego. Ania pochodzi z Polski, jest malarką (jej obrazy, ilustrujące książki jej przyjaciółek prezentowane są na tym blogu). Rodzina Rikiego to olbrzymia, rozgałęziona familia, w której są też ślady powinowactwa z żoną Juliana Ursyna Niemcewicza. Riki mówi dość płynnie polsku ( i w innych słowiańskich językach). Studiował literaturę klasyczną w Uniwersytecie Harvarda.
 Książka Aleksandry jest stylizowana na pamiętnik z dzieciństwa na Rokeby; została wydana w Harper Collins w Nowym Jorku w 2013 roku. Całość zawiera  26 rozdziałów.
Aleksandra studiowała w Polsce, mówi po polsku, choć nie z taką swobodą jak Ania lub Riki.


Aleksandra w domu rodzinnym.

Fotografia wzięta z:
https://www.dailyfreeman.com/2013/05/02/astor-displaced-a-descendant-of-the-famed-dynasty-writes-about-a-family-of-eccentrics-video/

° ° °




 ALEKSANDRA ALDRICH 

SIEROTKA PO ASTORACH


(albo
OSIEROCONA PRZEZ ASTORÓW )



pamiętnik 
PROLOG 

Deklarację Niepodległości podpisał, między innymi, nasz przodek, Robert Livingston, – robiłam wykład historii młodszej kuzynce, Maggie, kiedy brnęłyśmy przez skrzypiący śnieg na drodze do stawu. Było to w połowie grudnia. 
– Zapomniałaś o herbacie – ziewnęła znudzona Maggie. 
– Nie zapomniałam. Po prostu nie o tym teraz dyskutujemy. Ale jeśli chcesz, mogę ci opowiedzieć historię herbaty. 
– Ja już ją znam. 
Miałam dziesięć lat i różnymi nauczycielskimi sposobami starałam się w każdej sposobnej chwili narzucić swój autorytet młodszym kuzynkom – sześcioletniej Maggie i pięcioletniej Dianie. Zdecydowałam w determinacji, że nie mogą dorastać lekceważąc mnie tak, jak lekceważą mojego ojca. Ale już chyba nic nie dało się zrobić. 
Maggie przyglądała mi się ironicznie.
– Kto ci kupił nową kamizelkę?
– Babcia mi kupiła.
– Babcia mówi, że twój tato nie pracuje.
– To nieprawda. Reperuje różne rzeczy, orze w polu i kosi... – Ale jest biedny i dlatego Babcia kupuje ci ubrania. 
Na to nie miałam odpowiedzi. 
Niosłyśmy na ramionach związane razem buty z łyżwami, które kołysały się i robiły clik–clak w rytm naszych kroków. To były używane łyżwy, które Babcia Claire wyszperała na kościelnej wyprzedaży; niezbyt nam pasowały rozmiarami. „Nie ma znaczenia, że są trochę za duże, bo możecie ubrać kilka skarpet. A poza tym szybko dorośniecie i będą w sam raz.“ 
Moja mama była razem z nami, a jej czerwony, dwuczęściowy kombinezon szeleścił, kiedy szła. Mama ożywiała się w czasie zimy. Jej polska uroda zakwitała rumieńcami na policzkach, a zimowe wspinaczki po śniegu i szusowanie na nartach dodawały jej sił. Wydawało się, że wraca w swe ojczyste strony, gdzie dorastała wśród Karpackich wichrów. 
Mama weszła na lód pierwsza. Z całej powierzchni odgarniała szuflą sypki śnieg. Potem zaczęła się ślizgać od środka, zataczając coraz szersze spiralne kręgi. 
My we trzy kuśtykałyśmy, starając się utrzymać równowagę. Diana chodziła przystając, bo nie umiała się odepchnąć do ślizgu. Maggie była nieco bardziej wprawiona: odpychała się i ślizgała, ale zaraz traciła rozpęd i wszystko zaczynała od początku. 
Lód nie był gładki i prawie cały czarny, a tylko gdzieniegdzie zamarznięte powietrze tworzyło białe wiry, więc wydawało się, że unosimy się wśród gwiazd Drogi Mlecznej. 
Nagle Diana zaczęła wrzeszczeć i pokazywać coś na lodzie przed nią. 
– Tu jest diabeł! Aaaaaaa! 
Przywykłyśmy do histerycznych napadów Diany, więc żadna z nas nie przejęła się zbytnio. Ale kiedy podjechałam do niej, zobaczyłam pod powierzchnią lodu dwa zamarznięte oblicza. 
Patrzyły na nas należące do ojca kozy. Miały w wyrazie albo paniczny strach, albo ekstatyczny zachwyt. Ich pełne zębów, otwarte pyski zdawały się wołać: „Uwolnijcie nas z tej czarnej otchłani!“ a może: „Ach, kosmos jest niezmierzony i piękny“. Ich prostokątne tęczówki były szeroko rozwarte, a uniesione przednie kopyta wydawały się wyciągać ku nam. 
– A więc tutaj trafiły – powiedziała Mama zachowując spokój. – Nie mów nic ojcu. 
– Ja chcę wracać do domu! – piszczała Diana. 
Żadnej z nas nie chciało się już ślizgać, jakby nie wypadało jeździć na łyżwach nad pyskami tych stworzeń, które wciąż wydawały się żywe z powodu rozwartych szczęk i oczu. 
Wróciłyśmy więc, wspinając się pod górę do domu Babci Claire. Oblepiający łyżwy śnieg pomagał utrzymać równowagę, ale potem na drodze stopy wyginały się nam w kostkach. 
Na frontowych schodach domu Babci Claire Mama pomogła Maggie i Dianie zdjąć buty z łyżwami. 
– Tak szybko wróciłyście? – zapytała Babcia Claire wychylając się zza drzwi. 
– Bo tam na lodzie są diabły – wyjaśniła Diana.
– Prawdziwe diabły? – zaśmiała się Babcia.
– Ona ma na myśli nieżywe kozy, Babciu. Zamarzły w lodzie.
– Och! Ach! Och, moje drogie! – robiła miny Babcia Claire. – To naprawdę brzmi strasznie.
Ja wiedziałam, że Babcia Claire je zabiła i to było jeszcze straszniejsze. 
° ° ° 

CZĘŚĆ PIERWSZA 
WYŚNIONE ROKEBY 






ROZDZIAŁ PIERWSZY 
DZIEDZICTWO 




        Z ostatniego wzniesienia żwirowanej drogi dla konnych zaprzęgów widzi się wschodnią ścianę dworzyszcza o czterdziestu trzech komnatach. Nawet z daleka można zobaczyć brązowe zacieki wody przecinające białe ongiś stiukowe ściany i puste miejsca po odpadłych listwach na złuszczonych, czarnych ramach wokół wysokich okien. Warstwy łupkowych płytek pokrywają dach mansardy niczym łuski na grzbiecie pancernika. 
Szerokie kamienne schody prowadzą na werandę i na korytarz za nią, którego ściany z piaskowca zdobią wyblakłe freski. Jeden fresk przedstawia Indian Algonkinów, żyjących na tej ziemi, zanim w imieniu króla Jakuba II zajął ją Szkot Robert Livingston w 1680 roku. Inny fresk obrazuje Napoleona ofiarowującego stado merynosów generałowi Johnowi Armstrongowi – ambasadorowi Stanów Zjednoczonych we Francji w latach 1804–1810, późniejszemu sekretarzowi wojny w gabinecie prezydenta Madisona – czyli człowiekowi, który zbudował ten dom. 
        Znany wszystkim jako „wielkie domisko“, dwór ten ostatni raz rozbrzmiewał życiem kiedy jedenaścioro osieroconych Astorów, prawnuków Wiliama Backhouse‘a Astora, zbłądziło tutaj, wymykając się samowolnie, na dziko, spod kontroli opiekunów. W wielkim domisku o wysokich sufitach, rozległych przestrzeniach, ale z tajemniczymi zakamarkami, kuszącymi dzieci, nic nie sprzyjało utrzymaniu dyscypliny. Także 450 akrów ziemi otaczającej dom spełniało rolę bufora, chroniącego od zewnętrznego świata. 
To właśnie Wiliam Backhouse Astor senior – syn Jana Jakuba Astora, najbogatszy człowiek w połowie 19–go wieku w Ameryce – wniósł prawdziwe bogactwo na Rokeby, poślubiając córkę Johna Armstronga juniora i Alidy Livingston. I to właśnie wnuczka Astora, Maddie Astor Ward i jej mąż, John Winthrop Chanler z Południowej Karoliny osierocili liczne potomstwo, umierając oboje na zapalenie płuc w odstępie tylko dwóch lat. 
Owe wolne duchem sieroty po Astorach zostawiły nam, ich następcom, swoje dziedzictwo: dom, jego historię i wyposażenie, a zarazem poczucie praw i wyższości. Wszyscy byli ekscentrykami w rodzinie, oryginałami i awanturnikami. 
        Spośród jedenaściorga Sierot, ośmioro dożyło poważniejszego wieku. Lewis Stuyvesant Chanler – „wujek Lewis“ – uratował ponoć dziesięcioro ludzi przed skazaniem na krzesło elektryczne, jako jeden z pierwszych w Nowym Jorku adwokatów–społeczników, a potem był zastępcą gubernatora nowojorskiego. Wiliam Astor Chanler – „wujek Willie“ – kolega Teddy Roosevelta ze studiów w Harvardzie i podróżnik, ponoć zaprzyjaźniony z Jesse Jamesem na Dzikim Zachodzie, przemytnik broni w czasie wojny hiszpańsko–amerykańskiej i odkrywca szesnastu nowych gatunków jeleni podczas polowań we Wschodniej Afryce. Robert Chanler – „Wujek Bob“ – był sławnym twórcą wielkich malowideł na ścianach i przez pewien czas szeryfem w naszym miasteczku. John Armstrong Chanler – „Wujek Archie“ – został zamknięty przez swych braci w szpitalu psychiatrycznym z powodu dziwacznych zachowań. Winthrop Chanler – „Wujek Wintie“ – również był myśliwym, a jego córka wyszła za Stanforda White’a. Ciotka Alida Emmet w młodości została przedstawiona królowej Anglii i dostąpiła wyróżnienia jako ostatnia żyjąca z oryginalnej listy Caroliny Astor, zawierającej elitę czterystu członków najwyższych sfer nowojorskich. Ciotka Elizabeth Chapman, która poślubiła Johna Joy Chapmana, była modelką do słynnego portretu autorstwa Johna Singera Sargenta z waszyngtońskiej Galerii Narodowej. I wreszcie moja prababka, Margaret Chanler, która już za młodu stała się wyłączną właścicielką Rokeby, po spłaceniu reszty rodzeństwa. 
Rezultaty wyczynów owych sierot wciąż nas otaczają i wyznaczają poziom naszego bytowania. 
        Dziś bogactwa Astorów, pozwalające pokoleniom na arystokratyczne dziwactwa, umożliwiające zarabianie i inwestowanie, nie istnieją. Jeśli ten niezdyscyplinowany, osierocony duch wciąż tu krąży, to jest mocno osłabiony przez jałowy brak zmian. Poza tym, że wciąż postępuje dewastacja, sam dom niewiele się zmienił od śmierci Prababki Margaret w 1963 roku. 
        Na utrzymanie go poświęcamy zasoby, które mogłyby posłużyć naszej generacji. W zamian dom daje nam, zubożałym następcom, tożsamość, a my żywimy się resztkami dawnej świetności. 


ROZDZIAŁ DRUGI 
STRAŻNICY ŁADU 





        Kiedy moja mała kuzynka Diana biegła przez salon w czarnej sukni Prababki Margaret, ciągnąca się za nią tafta szeleściła i chrzęściła na jaskrawo pomarańczowym orientalnym dywanie. Moje kuzynki i ja wymknęłyśmy się ze służebnej części dworu do ceremonialnych pokoi od frontu – zwykle rezerwowanych dla wycieczek i na przyjęcia – żeby urządzić przedstawienie. 
        Beethoven płynął z moich skrzypiec przez cały salon, w którym były wyszukane lampy w kształcie kandelabrów, na ścianach fałdy podartej tapety i złuszczona farba, tu i tam postrzępione abażury, a nad dwoma szarymi kominkami z marmuru wywyższały się ciepło jaśniejące lustra. 
        Ja nie byłam ubrana w suknię, bo moje zadanie polegało na tworzeniu tła muzycznego. 
Ten salon był największym pokojem w domu, rozległym jak kontynent, a w nim dwa Steinway’e – czarny i brązowy, po jednym dla prababki i pradziadka, gdyż oboje byli muzykalni. Obydwa fortepiany, przytulone do siebie, spały w odległym końcu salonu. 
Po drugiej stronie stał złocony stół z rozkraczonymi postaciami obnażonych cherubów na frontowych jego nogach. W pozostałej części w miarę posprzątanego salonu, oczekiwały na publiczność zwołaną na przedstawienie, fotele wykładane zielonym jedwabiem. 
        Diana taszczyła kilka lalek z mojej obfitej kolekcji. Jej krótkie, ciemno–blond włosy, poprzycinane nierówno, tworzyły fryzurę własnej inwencji. W jednej ręce trzymała moją półmetrową lalkę Jeny, czyli miękko wypchanego bobasa, którego pulchne ciałko z beżowego plastiku fałdowało się przy kolanach i łokciach, a powieki mrugały cicho klikając, gdy się nim obracało. W drugiej ręce trzymała Ewę, drewnianą polską lalkę we wściekle czerwonej sukience i z rudymi warkoczami, a poza tym rosyjskiego wojaka w szorstkim oliwkowym mundurze z poobtłukiwaną gipsową twarzą. 
        Maggie zaś, która ułożyła się na poobdzieranej sofie, ubrana w suknię niebieską jak jajka drozda, odgrywać miała rolę naszej Praprababki, Maddie Chanler. Leżała z zamkniętymi oczami, przykładając do czoła dłoń w dramatycznym geście. 
        – Chodźmy na spotkanie z Maddie, czyli z waszą mamą. – oznajmiła Diana, występująca w roli Kuzynki Mary, lalkom trzymanym w ramionach. Potem poukładała je ostrożnie obok Maggie. 
        – Dziękuję ci, Kuzynko Mary – powiedziała Maggie swej siostrze, a potem zwróciła się do swoich dzieci: 
        – Wasza mama umiera, bo zachorowała na ammonię.
        – Na pneu–monię! – zawołałam, przekrzykując muzykę.
        – No, widzieliście? Ja umieram, a ona wciąż mnie poprawia! – 
        Maggie na chwilę wypadła z roli, ale zaraz przybrała właściwą pozę. 
        – Na Rokeby zawsze troszczono się o sieroty w rodzinie, więc kiedy moja matka... Oj, jakie było imię mojej matki? 
        – Emilia Astor! – kontynuując decrescendo krzyknęłam głośno, aż płatek farby zleciał z sufitu na jeden z fortepianów. 
        – Więc kiedy moja rodzona matka, Emilia Astor, umarła, gdy miałam zaledwie dwa latka, to moi dziadkowie... – tu przerwała. 
        – Państwo Wilhelmostwo B. Astorowie – krzyknęłam nie ściszając skrzypcowych treli. 
        – ...wychowali mnie tu na Rokeby, jak własną córkę. 
        Diana przygryzła wargi, próbując wyłowić z pamięci swą kwestię, a potem wyrecytowała: 
        – I przepędzili tego okropnego twojego ojca. 
        Rolą Diany była postać Mary Marshall, kuzynki, która stała się główną opiekunką sieroty. 
        – Sam Ward! Jego imienia nawet nie powinno się wspominać w tym domu. 
        – Ale co takiego zrobił mój tato? – zapytała omdlewającym tonem Maggie. 
        – To był utracjusz z bohemy! 
        Niby obraz bożyszcza wisiał w salonie portret młodziutkiej prababki Margaret – jednej z najmłodszych spośród grona Sierot – spoglądającej na nas z głębi złoconych ram. Sportretowano ją siedzącą na frontowej werandzie, ubraną w kruczo–czarną suknię, w pysznej pozie, pewną swych cnót i prostą jak świeca; szczupłe ramiona ułożyła elegancko na obfitej, pokrytej bombazyną sukni. Teraz tę samą suknię miała na sobie Diana. 
        PRABABKA MARGARET była na Rokeby rodową strażniczką ładu. W reakcji na jej rozwichrzone i tragiczne w Rokeby dzieciństwo nabrała skłonności do sztywnych zasad i niewzruszonych opinii. Gdy dorosła, nie odstępowała od ustalonych pór lektury, posiłków i wizyt podczas popołudniowych herbatek. To były filary jej poczucia sensu i zdrowego rozsądku, ale nie dla reszty krewnych, którzy po prostu trzymali się na dystans – jedni z wyboru, drudzy przymuszeni. 
        Jako jedyna właścicielka Rokeby, Prababcia Margaret posiadała dostateczną władzę, by skazywać na banicję wszelki niesforny element, czyli tych członków rodziny, którzy sprzeciwiali się jej zasadom i oczekiwaniom. Według niej największym zagrożeniem rodziny były rozwody i konwersje religijne. Fanatyczne pryncypia przedkładała ponad emocjonalne związki, nawet wobec najbliższych. 
        Wśród banitów znalazł się zarówno jej ulubiony brat Lewis (za rozwód), jak i własna córka Maddie (także za rozwód) oraz siostra Alida, która postanowiła przejść na katolicyzm. 
W SWOJEJ IMAGINACJI ja również byłam strażniczką ładu, utrwalającą rodzinny wizerunek klasy i wyrafinowania dzięki grze na skrzypcach i znakomitym świadectwom w szkole. 
        – Maggie, ta sukienka nie powinna być na tobie tak opięta, – zaopiniowałam, kiedy dziewczęta zbierały lalki po próbie. – Na portretach rodzinnych nie zobaczysz nikogo otyłego, prawda? 
        – Poskarżę się mamie, bo mówisz, że jestem gruba! – tupnęła nogą Maggie i odeszła wyniośle. Zawsze przeciwko mnie szukała pomocy u mających prawdziwą władzę. 
        Często wyobrażałam sobie, że jesteśmy sierotami, które odziedziczyły fortunę na tyle dużą, by się utrzymać, ale fortuna to było jedyne, czego nie odziedziczyłyśmy. 
        Chwyciłam skrzypce i znów zaczęłam grać, tym razem bardzo głośno i tylko dla przyjemności słuchania, jak muzyka brzmi w wielkiej sali. 
        Gdy grałam na skrzypcach, nie było żadnego wczoraj, dziś ani jutro. Odpływało wrażenie, że żyjemy na krawędzi upadku, czy też duszące wrażenie, że nie ma na świecie innego miejsca w którym moglibyśmy się odnaleźć. Kiedy grałam, jedyne co istniało to precyzja mego smyczka z końskiego włosia, sunącego i wibrującego na strunach; lewa ręka delikatnie podtrzymująca gładki gryf, rozkołysana czasem powolnie a czasem żywiołowo w intensywnym vibrato; kciuk przesuwający się w dół i w górę gryfu; żywiczny zapach kalafonii rozchodzący się ze smyczka; głębokie, niskie nuty, solidne i mocne, albo nuty wysokie, śmiałe i wrażliwe; moje zagięte palce ze stwardniałymi opuszkami naciskające lub zwalniające struny przy każdej nucie. Uwielbiałam swoje palce za ich zwinność i posłuszeństwo. 
        – Olivia! – głos Wujka Harry’ego wyrwał mnie z transu. Wujek Harry był ojcem Maggie i Diany. Olivia była ich matką. Wujek stał na trawniku od zachodu, zaraz za frontowymi drzwiami, jak zwykle ubrany w garnitur z krawatem. Miał gładko zaczesane włosy i okrągłe okulary w stalowej oprawie. 
        W oddali na polu unosił się dym z traktora. Kierował nim Tato – brat Wujka Harry’ego – robiący wiosenne koszenie. Już było po graniu, teraz musiałam ustrzec Tatę i Wujka przed kolejnym spięciem. 
        Każdy z braci przybierał drugą tożsamość, by uzupełnić braki tej niepewnej arystokratycznej. Wujek Harry świetnie przystosował się do współczesności, podejmując pracę urzędnika w Albany. Tato zaś został na Rokeby w podwójnej roli właściciela ziemskiego i nieopłacanego, całodobowego wyrobnika. 
        Tak jak się różnili, tak każdy z nich całkiem inaczej identyfikował się z arystokratycznymi korzeniami, ale wspólna im była pasja utrzymania przy życiu chwały Rokeby. 
            Szybko schowałam skrzypce do futerału i zaniosłam do ośmiokątnej biblioteki. Ponieważ okiennice były zamknięte, aby chronić książki od światła, panował tu mrok, pogłębiany imitującą drewno wykładziną na ścianach i suficie. Wzdłuż ścian ciągnęły się tysiące niszczejących ksiąg oprawnych w skórę, a z sufitu zwisał złowieszczo hak, przeznaczony ongiś na wielki kandelabr. Zatęchła, bo nigdy nie wietrzona biblioteka, trzymała zimowy chłód przez cały rok. 
        Diana była tu ze mną, więc jej oddałam futerał, a sama pobiegłam do ojca, żeby mu towarzyszyć, jadąc na zderzaku. W holu po drodze widziałam pajęczyny wokół nóg stolików i krzeseł, mnóstwo kociego futra na parkiecie i pobrudzone białe schody. Cały ten nieporządek wzywał mnie do odkurzania, zamiatania, mycia. 
Ale do ojca ciągnęło mnie bardziej. 


ROZDZIAŁ TRZECI 
MÓJ GURU 

        Przebiegłam podwójne drzwi frontowe, pełen kurzu okrągły podjazd i trawiaste zbocze, gdzie pracował ojciec. 
        – Tato! – krzyknęłam, ale nie usłyszał mnie przez ryk traktora i kosiarki. 
        Zawsze go wypatrywałam. Dreptałam za nim jak zdesperowana psina, robiąc trzy kroki na jego jeden. – Zaczekaj, Tato! – krzyczałam co i rusz, towarzysząc mu podczas codziennych obchodów po posesji – kiedy kopał rowy kanalizacyjne, albo doły na odpady, albo zakładał linie elektryczne, i kiedy naprawiał traktory, niczym mechanik, i kiedy przybijał nowe gonty na dachu stodoły. – Musisz nadążać – mówił zwykle, nie oglądając się i nie zwalniając. 





        W tym Tato wiernie naśladował swojego ojca. Dla niego był on – Papą, dla mnie – Dziadziem Dickie. Na gruntach Rokeby i w zabudowaniach, na bojerach, wzdłuż instalacji elektrycznych i wodnych – tu wszędzie była pamięć wczesnego dzieciństwa Taty, spędzonego ze swoim ojcem. Koszenie, jazda konna, wszelkie prace – takie były ich wspólne zajęcia, zanim gorzałka nie wpędziła Dziadzia Dickie w krainę niepamięci, a potem w przedwczesną śmierć. Tato wstawał o piątej rano i w czasie śniadania zapisywał listę niezbędnych prac na posesji. Nigdy go to nie znudziło. 
        Kiedy wreszcie dogoniłam traktor, ojciec zwolnił, żebym wskoczyła. Miałam nadzieję, że uda mi się tak pokierować, aby nie podjeżdżał pod dom na spotkanie brata. Te konfrontacje zwykle kończyły się tak, że Wujek Harry, współwłaściciel, strasznie wrzeszczał na tatę za działania, które podejmował on na Rokeby bez konsultacji z nim. 
        – Czy będziesz coś jeszcze robił oprócz tego? – krzyczałam przez ryk silnika. 
        – Rowy przy niższej stodole – odkrzyknął. 
        Sztywne włosy ojca były zmierzwione. Ręce miał tłuste od smaru, twarz też pobrudzoną i zakurzoną. Na robociarskiej, niebieskiej koszuli widniało imię poprzedniego właściciela – Hank. Szare oczy spoglądały łagodnie i mądrze. 
        Uwielbiałam jeździć na zderzaku traktora, tracąc w zielonych przestrzeniach poczucie czasu, kiedy nasiona traw wirowały wokół naszych głów a drapiące źdźbła siana wpadały do oczu i nosa. Kiedyśmy tak jeździli, widywałam stada indyków chodzące koślawo przy pordzewiałym wiatraku na farmie. 
        INNE SIEROTY Z RODU Astorów, kapryśne kuzynostwo z Nowego Jorku – zwłaszcza ciocia–babcia Caroline Astor, czyli Pani Astor, słynna elegantka z wielkiego świata – uważali swych wiejskich kuzynów za prostaków i czynili wysiłki, by zmienić ich w miejskich galantów, godnych bywania w wyższych sferach. Ale miejscy Astorowie nie byli w stanie osiągnąć niezłomności prowincjonalnej Prababki Margaret. 
Jeszcze w młodości – na długo nim poślubiła szanowanego krytyka muzycznego, Richarda Aldricha – Prababka Margaret wydatnie rozbudowała farmę w Rokeby. Kiedy w roku 1900 odziedziczyła fortunę swej cioci–babci Laury (Astor) Delano, wydała pieniądze na budowę trzech wielkich stodół i na zakup prawie pięćdziesięciu sztuk bydła, tworząc farmę mleczną na wielką skalę, prosperującą aż do jej śmierci w sześćdziesiąt lat później. 
        Tato zaparkował traktor na skraju podwórza przy stodole i podszedł do żółtej koparki, którą używał do kopania rowów. Maszyna stała obok samotnej pompy benzynowej na zabałaganionym placu, a jej długi czerpak skręcał się za nią jak ogon. 
        Podwórze przy stodole – chociaż teraz tylko smutna wersja tego, czym było ongiś – wciąż stanowiło serce Rokeby, a dzięki Tacie tętniło życiem. 
        W południowo–wschodnim rogu podwórza stała wozownia, zbudowana według projektu Stanforda White’a. Na środku był kompleks białych zabudowań, które wciąż nazywano według dawnego przeznaczenia – stajnia dla koni, obora wołów, szopa na bojery. Licówka elewacji na budynkach była już zdewastowana, gonty sypały się z dachów, a wrota ledwo wisiały na resztkach zawiasów. 
        Za głównymi budynkami stała żółta chałupa, odrapana z farby, otoczona wystrzyżonym trawnikiem, na którym rosły krzewy kolczastych kasztanowców. Mieszkał tutaj Sonny Day, siedemdziesięciodwuletni ogrodnik. Sonny pracował na Rokeby od 1915 roku i, można powiedzieć, był żywym zabytkiem minionych lat. Ongiś do jego obowiązków należało jedynie strzyżenie trawników i odbieranie przesyłek z budki pocztowej przy pobliskich torach kolejowych. 
       Obecne Rokeby Tato nazywał „śmieszną farmą“. Zabudowań używał do przechowywania i reperowania popsutych traktorów. Wszelkiego rodzaju rupiecie walały się po podwórzu: opony, stare odkurzacze, zepsute wentylatory, piecyki, meble ogrodowe, wyrzucone pralki, skrzynie biegów ze starych aut. Rzeczy te zostawiali tu przyjaciele Taty, albo wyrzucano je z wynajmowanych na farmie domów – przebudowanych cieplarni, ogrodniczych szop, obór, mleczarni – co pozwalało spłacać część podatków za farmę. 
        – Koparka potrzebuje oleju napędowego. Hej, Roy! Jesteś tutaj? – zawołał Tato, rozglądając się wśród rupieci. 
        – Tak, Teddy! Tutaj! – jednoręki mężczyzna ze zmierzwioną czarną brodą i w wełnianej czapce wyłonił się zza szopy na bojery. – Pracuję przy spychaczu! 
            Roy mieszkał z rodziną w starym autobusie szkolnym, stojącym w lesie. 
        – Masz trochę oleju do koparki? 
        Roy był jednym z wielu, których Tato przygarniał i przyuczał reperowania różnych rzeczy (za darmo, rzecz jasna), albo zabawiał opowieściami o swych przygodach za żelazną kurtyną w latach sześćdziesiątych. Jak wielu z „mentalnych“ przyjaciół Taty Roy stał się ekspertem od bojerów. 
        Jednoręki Roy napełniał bak koparki, a ja weszłam za ojcem do budynku., który dawniej był dużą stajnią, a dziś po brzegi zapakowaną graciarnią. Tato szukał jakichś narzędzi, a ja zaczęłam zbierać rupiecie walające się przy wejściu i układałam w stertę. 
        – Zaczekaj chwilkę! Co chcesz zrobić? – zatrzymał mnie Tato.
        – Wyrzucić te wszystkie śmieci.
        – To są potrzebne rzeczy. Sam je potem uporządkuję. Czyjekolwiek wysiłki by zrobić tu porządek, rozbijały się o opór Taty, jak o ścianę. Wśród tych przedmiotów miał on nadzieję odnaleźć dawnego ducha, nieobecnego już na Rokeby. Było jego marzeniem ożywić go i przywrócić farmie stan z czasów, gdy żył jego ukochany Papa. A moim marzeniem było posprzątać wszystko, żeby wyglądało porządnie w oczach odwiedzających nas ludzi. 
        – Hej, Aleksandra! A nie chciałabyś popracować na koparce?
        – Ja? Tato, ja mam dopiero dziesięć lat!
        – To akurat dobry wiek, by nauczyć się jeździć koparką. W twoim wieku ja już umiałem. 
        Nie mogłam odmówić. Musiałam udowodnić ojcu, że jestem twardą dziewczyną z farmy. Wspięłam się na siedzenie. Żółta wyściółka wyłaziła przez szpary porwanej czarnej tapicerki. 
       – Sprawdź sprzęgło, zobacz czy jest na luzie – Tato komenderował stojąc przy zaśmieconym wejściu do stodoły. Wiedziałam, że on nie ma cierpliwości do głupich pytań, więc nawet nie pytałam, jak mam sprawdzić to sprzęgło. Usiadłam, zapadając się w fotel kierowcy i czekałam. 
    – Nie marudź, złap dźwignię i sprawdź, czy jest na luzie – powiedział Tato, niby to gniewając się na moje dziewczęce ceregiele. 
        Czułam się winna, że nie jestem chłopcem. Wiedziałam, że on chciałby mieć syna, któremu – gdy sam odejdzie – bliskie byłyby jego własne intymne relacje z ziemią, budynkami i urządzeniami na Rokeby. Pozwalał mi chodzić za sobą, ale to było wszystko, bo wiedziałam, że nigdy nie zobaczy we mnie godnego następcę. Mogłam najwyżej wcielać się w rolę syna, którego ojciec uczy ślizgać się na bojerach, spawać, kopać rowy koparką, jeździć traktorem. 
        Spróbowałam pociągnąć dźwignię. – Nie idzie luźno – zameldowałam. 
        – Nadepnij sprzęgło i wtedy pociągnij dźwignię na środek. Będzie się tam poruszać w lewo i w prawo. 
        Zrobiłam, co Tato kazał i czułam podekscytowanie.
        – A teraz trzymaj nogę na sprzęgle i przekręć kluczyk.
        Klucz był trochę zgięty i obracał się ciężko. Kiedy go w końcu obróciłam, nic się nie stało.
        – Trzeba dodać płynu startowego. – Tato poszperał wśród rupieci. 
        Odtoczył na bok starą oponę z której chlupnęła woda. Kopnął puszkę po oleju. W końcu znalazł pojemnik ze starterem pod podartą niebieską folią i wtrysnął go do silnika. Przekręciłam kluczyk. Kiedy silnik koparki zawarczał, serce zabiło mi z uciechy. 
Tato już był gotów pokazać mi, jak uruchomić wsteczny bieg, gdy cytrynowy Plymouth Babci Claire wpłynął na nasz plac i gwałtownie zahamował. 
        Babcia Claire wyłuskała ostrożnie swe kruche ciało z fotela kierowcy. W młodszych latach była wysoka na metr osiemdziesiąt, lecz teraz mocno się już garbiła. Twarz miała wychudłą, a oczy głęboko zapadnięte. Jej gęste włosy, ongiś czarne, dawno już temu przybrały barwę pieprzu z solą. W czerwonych płóciennych pantoflach ostrożnie stąpała między kawałami żelastwa. 
        Jednoręki Roy zmył się z pola widzenia. 
        Babcia Claire zeszła po pochyłości przed budynkiem, który kiedyś służył kierowcy za garaż. Po śmierci Dziadka Dickie w 1961 roku Babcia Claire trzymała tu swe auto, zamiast auta Prababci Margaret, Mercury rocznik 1939. A dla nas, jej wnuków to Babcia Claire pełniła rolę kierowcy. Woziła nas na lekcje muzyki, do biblioteki publicznej, na wizyty u doktorów, do sklepów, na przyjęcia. 
        Chude ramiona Babci zwisały bezwładnie, jakby oddzielone od zgarbionego, przygiętego tułowia. Zaczęła nimi machać ku Tacie, który był jej synem. 
    – W tej chwili to wyłącz! – krzyknęła zdesperowanym głosem matki, która musi powstrzymać rozszalałe dziecko. – Kto pozwala dziewczynce kierować farmerską maszynerią? – Większość “r” ginęła w jej nowo–angielskiej wymowie. Jej rodzina ze strony ojca pochodziła z Nowej Anglii, a Babcia spędziła pierwsze dziesięć lat życia na północy Zatoki Bostońskiej. 
        Zgasiłam silnik. To przecież Babcia Claire płaciła wszystkie nasze rachunki i trzeba było ją słuchać. 
        – Teddy, chcę wiedzieć, co się tu dzieje! 
        – Po prostu sprawdzaliśmy koparkę, czy można nią ewentualnie kopać. – Tato jak zwykle chciał uciszyć kobiecy gniew potulną zgodliwością, co mu się udawało niezbyt często. 
        Babcia zacisnęła usta, krew napłynęła jej do twarzy, a potem swe piękne kiedyś zęby wyszczerzyła, niczym wściekły pies – Jak sądzę, tobie się wydaje, że robisz coś pożytecznego, prawda? Jak sądzę, czujesz się lepiej, kopiąc rowy byle gdzie, skoro nie masz uczciwej roboty... 
        Istotnie, w prawdziwie arystokratycznym stylu Tato nigdy nie uczył się żadnego zawodu. Najpierw chadzał do prywatnych szkół, potem był w Harvardzie i na uniwersytecie Hopkinsa, potem podróżował przez sześć lat po wschodniej Europie i nauczył się pięciu języków. To była edukacja dżentelmena, elegancka i bez końca, ale nie dająca konkretnej profesji. 
Z punktu widzenia rodziny owa nieumiejętność dopasowania się do zasad życia klasy średniej była zamierzonym nieposłuszeństwem, znakiem pełnego upadku i przyczyną obecnych kłopotów na farmie Rokeby. W rzeczywistości jednak było to tylko postępowanie zgodne z tradycją. 
        – Teddy! Aleksandra! – usłyszeliśmy wołanie Mamy z okna na trzecim piętrze wielkiego domu. – Obiad! – jej słowa zniekształcał polski akcent, kiedy wołała nas na lunch, czyli na “obiad” po polsku. 
        To przerwało tyradę Babci Claire, która obróciła się i poszła do swego auta. 
        – Nie mogę tego zrozumieć. – Słyszałam, jak mówi do siebie. – To wszystko moja wina. A wysyłaliśmy go do najlepszych szkół. 
        Babcia była wychowywana według zasad, że mężczyzna musi robić zyskowną karierę. 
Cutlerowie, rodzina Babci ze strony ojca – nie jak arystokratyczni Chanlerowie na Rokeby – osiągali prestiżowe zawody. Jej wujek, Elliot Cutler, był profesorem medycyny na Harvardzie i jednym z pierwszych lekarzy w Stanach Zjednoczonych, operujących na otwartym sercu. Inny wujek został przewodniczącym Rady Obrony Narodowej w gabinecie Eisenhowera. Jej ojciec był jednym z głównych doradców w korporacji Smith Barney w Nowym Jorku od roku 1920 aż do śmierci w 1950–tym. 
        Tryumf był tak blisko, ale musiałam zejść z maszyny. 
    – Droga wolna, Roy – krzyknął Tato w głąb szopy. – Możesz wyjść i chodź z nami na lunch. 
        Nie przepadałam za towarzystwem dziwaków, którymi otaczał się Tato, w większości podejrzanej konduity i trochę świrniętych, a którym poświęcał więcej uwagi niż mnie. 
Wśród najlepiej zapamiętanych był niejaki Bob Duch, zupełny schizofrenik, potem okropny i tajemniczy Walter, który, jak opowiadał Tato, zanim do nas trafił, zajmował się okradaniem grobów w Meksyku, była też Victoria, lilipuciego wzrostu Węgierka z siwymi kudłami i srebrnymi zębami, która przez rok wylegiwała się na sofie w salonie i wypłakiwała się w chusteczkę za opuszczoną ojczyzną, ciągle skrzywiona z bólu i rozcierająca pokręcone reumatyzmem dłonie. 
        Ilekroć skarżyłam się na nich, Tato miał tę samą odpowiedź – Moja Babcia w Nowym Jorku zawsze miała stołowników w swym domu. Jej zasadą było, że jak masz wielki dom, musisz ludzi gościć. Czy opowiadałem ci już o tym dżentelmenie z Palestyny, którego ojciec był plantatorem? Mieszkał na trzecim piętrze i przy każdym spotkaniu z Babcią całował jej dłonie. Prowadził jakieś tajemnicze interesy z Żydami w Palestynie. A o tym majorze..? On nigdy nie pocałował Babci w rękę... 
        Próbowałam dotrzymać Tacie kroku, kiedy szedł zamaszyście do domu, wzbijając podeszwami roboczych butów kurz na drodze obok szopy, w której jego ojciec dawniej trzymał swe maszyny. Kiedy Tato był jeszcze chłopcem, zaraz po wojnie, w 1946 i –47 roku, przyjeżdżał tu z ojcem z Nowego Jorku w weekendy. Pracowali razem w szopie Dziadka Dickie, który remontował traktory na farmie. Wciąż używano wtedy maszyny z XIX wieku – tokarkę, frezarkę, szlifierkę i pionową wiertarkę. Tato opowiadał, że w warsztacie było zwykle ciemno, bo z sufitu zwisały zaledwie 15–to watowe żarówki. Hałasowały okropnie trzepocące pasy transmisyjne i skrzypiące mechanizmy. To były dla Taty najszczęśliwsze weekendy. 
        Teraz w tej szopie Ciotka Olivia trzymała swoje konie i kozy. 


ROZDZIAŁ CZWARTY 
GULASZ Z DZICZYZNY 



        Tato i ja weszliśmy do frontowego holu, długiego na dwanaście metrów. Sufit w nim był w jednych miejscach zagrzybiony, w innych wręcz odpadał płatami. Mimo przestrzeni było tutaj duszno. 
        Zaraz na lewo za drzwiami znajdowała się biała, marmurowa tablica z napisem: KU PAMIĘCI STANFORDA WHITE’A, ARCHITEKTA I PRZYJACIELA. Obok wisiały dwie ryciny. Jedna przedstawiała generała George’a Washingtona w wejściu do namiotu, trzymającego odpis Deklaracji Niepodległości. Druga – markiza Lafayette stojącego przed swymi oddziałami po bitwie pod Yorktown. Przeciwległą ścianę pokrywał na całej długości gobelin obrazujący Pompejusza na Forum Romanum, wyleniały od starości, na dolnej krawędzi postrzępiony i podrapany kocimi pazurami. 
        Nasza kuchnia ukryta była w centrum na parterze, pod trzema piętrami z pokojami mieszkalnymi. Dochodziło się do niej przez jadalnię, jeśli chciało się ominąć ponurą spiżarnię bez okien, w której unosił się zapach kociego jedzenia z puszek. Najmroczniejszy z pomieszczeń był kredens kuchenny, gdzie trzymano zielono–złotą porcelanę Astorów, używaną tylko okazjonalnie od święta. 
        Mama jako tako uprzątnęła część stołu, odsuwając na bok stos gazet, książek i zatłuszczonych papierów Taty, na których były całe listy prac koniecznych do wykonania. Nad stołem pasma brązowych lepów zwisały od poprzedniego lata, pokryte zdechłymi muchami. Na brudnej sosnowej podłodze lakier był prawie starty pod metalowymi krzesłami. 
Od czasu do czasu przeglądałam katalog Talbota Babci Claire, nie żeby oglądać wyszłe z mody ubrania, ale żeby popatrzeć na wnętrza w tle – o czystych podłogach z dywanami, na czyściutkie stoły z wazonami kwiatów. Próbowałam sobie wyobrazić, jak inne byłoby moje życie, gdyby tak, jak te normalnie umeblowane domy, wyglądał mój dom. Może nawet mogłabym do niego zaprosić koleżanki ze szkoły. 
        Mama stała przy kuchni, na której gotował się gulasz z dziczyzny z soczewicą. Długie, brązowe włosy miała upięte w kok i tylko kosmyki opadały jej na twarz. Miała wyraźnie słowiańską urodę, o smutnym wyrazie pozornej bezbronności. Ja wyglądałam dokładnie tak samo. 
        Dziczyznę dostarczali nam ci, którym pozwalano polować na terenach Rokeby. Z pomocą Taty Mama zawiesiła nowo ubitego jelenia łbem w dół na rurze w starej komórce. Potem stojąc na drabinie, ubrana w płócienny fartuch i z wielkim nożem w ręce obrabiała jelenia ze skóry, dzieląc mięso przez parę godzin. Wiedziałam, widząc przygotowany wielki, antyczny kocioł, że będziemy odżywiać się gulaszem przez całe tygodnie. 
        – Żadnego jedzenia, póki nie umyjesz ręce ze smaru, Teddy! – Mama była jedną z najsroższch kobiet w Rokeby. 
        – Tak, kochanie. Wszystko, co każesz, kochanie... – machinalnie wymamrotał Tato, nie wykonując najmniejszego ruchu ku kranom i nie sięgając nawet po mydło. 
        Mama była typową polską żoną pod wieloma względami. Jej matka pochodziła z Rosji, skąd ze swą ciotką, jeszcze jako dziecko uciekła przed bolszewikami do Warszawy. Opowiadano mi często, jak to jej mama całe noce spędzała nad balią opierając rodzinę, albo jak musiała wspinać się po górskich ścieżkach – kilometr od autobusu – dźwigając ciężkie zakupy. Mimo ubóstwa w rodzinie Mamy posiłki były zawsze na czas, brudy zawsze poprane, a na niedziele i święta używano lniane obrusy i porcelanową zastawę. Fotografie z jej dzieciństwa ukazywały Mamę i jej siostrę w wyprasowanych sukienkach i ze wstążkami w czyściutkich warkoczach. 
        To Mama czyściła nasze frontowe pokoje w wielkim domu, szczególnie zaś wejściowy hol i trzy poziomy białych schodów – chociaż z czasem coraz rzadziej i rzadziej. To była jej prywatna wojna z brudem trwającym tu od pokoleń. 
        Podobnie jak w przypadku Babci Claire, wychowanie zaszczepiło Mamie zrozumienie, jak ważne są pieniądze. Przez cale lata zawsze pracowała, aczkolwiek były to roboty nie na miarę jej kwalifikacji magistra filologii rosyjskiej i niemieckiej po Uniwersytecie Warszawskim. Zbierała truskawki, bywała pomocnikiem stolarza, układała mozaiki w parku publicznym. Wreszcie poszła do szkoły projektowania graficznego i dostała pracę jako plastyczka. 
        Wiele z tego, co polskie zostawiła za sobą. Zaczęła swe prawie nieistniejące brwi malować na elektryzujący niebieski kolor, niewiele dbając o to, co pomyślą w rodzinie. 
        – Jesteś brudny, jak świnia. – Mama kopnęła Tatę w nogę, co przywykłam uznawać za normalny wyraz ich małżeńskich uczuć. 
        – Ałć! Czy to było konieczne? – zaśmiał się Tato. 
        – Ściągaj tę brudną koszulę! – Mama szarpnęła niebieską bluzę i kilka guzików się urwało. 
        Moi niekonwencjonalni rodzice tak dziwnie się dobrali, że ludzie nie wyobrażali sobie żadnego z nich z kim innym w parze. 
        Byłam oczarowana historią ich spotkania. Gdy Tato przebywał w Polsce mając dwadzieścia kilka lat i chadzał na wykłady na Uniwersytecie Warszawskim, wynajmował pokój w mieszkaniu Mamy ciotki, czyli u Cioci Jadzi. Mama również mieszkała u ciotki i także studiowała na UW. Wyobrażałam ich sobie jako młodych studentów, przesiadujących do późna w warszawskich kawiarniach, spacerujących po ciemnych ulicach, próbujących ukrywać się przed szpiclami tajnej policji. Tato – przystojny, wykształcony na Harvardzie amerykański arystokrata, Mama – cicha, pełna nadziei studentka. 
        Kiedy się pobrali, Tato zdecydował się wracać na Rokeby, na swoją ojcowiznę, obiecując sobie postawić farmę na nogi. Pogrążony w sennych marzeniach wkrótce zaplątał się w sieć realiów. 
        Polska była fizycznie i duchowo mrocznym krajem. Mama była przesiąknięta tymi mrocznymi nastrojami. Ja to czuję również w sobie. Wiedziałam, że pewnego dnia będę musiała wrócić do Polski – dokąd Mama zabierała mnie w każde zimowe ferie aż do siódmego roku życia – żeby poczuć ten mrok tkwiący w nas obu. 
Często śniło mi się, że mieszkam tam z Mamą, w jej rodzinnym, chropawo tynkowanym domu w górach, pod ochroną skalistych Tatr. Byłam przekonana, że świetnie bym się czuła w rygorystycznym komunizmie, w którym bycie ubogą nie stygmowało człowieka jako nieudacznika. Szkoła, jak sobie wyobrażałam, była miejscem ciężkiej pracy i wkuwania na pamięć, co uwielbiałam. 
        To wszystko wcale nie znaczyło, że chciałam jeść to samo, co polscy wieśniacy. 
     – Czy jest coś innego niż gulasz? – zapytałam, otwierając pordzewiałą, skrzypiącą lodówkę. Pachniała zleżałym mięsem. Na półce leżało kilka parówek, kwarta przeterminowanego mleka, słoik musztardy i pleśniejący sos Ragu. – Może pójdziemy do Herbacianego Ogrodu? – zapytałam z cichą nadzieją. Jeśli chadzaliśmy gdzieś jadać, to tylko do tej taniej chińskiej restauracji. 
        – Ja nie mogę. Dziś wyświetlają drugą część Fanny i Aleksander. 
        Filmy były dla Mamy ucieczką od rzeczywistości. Czasami wspólnie uciekałyśmy do kina. Znałam mnóstwo zagranicznych i nie– hollywoodzkich filmów, gdyż Mama nie mogła sobie pozwolić na opiekunkę dla mnie. Zabrała mnie na czarno–biały Nosferatu, na Orfeusza, Zakochaną kobietę i na dokumentalny Od Mao do Mozarta. 
    Ten ostatni, opowiadający o wizycie Izaaka Sterna w Chinach, gdzie uczył w konserwatorium, sprawił, że zaczęłam marzyć o narzuceniu sobie podobnej dyscypliny w grze na skrzypcach, jakiej wymagano od studentów na filmie. Mieszkali oni w małych kabinach i ćwiczyli grę pięć, osiem, a nawet dziesięć godzin dziennie. 
        – Mogę pójść z tobą?
        – Nie, wybieram się z koleżanką, która nie lubi dzieci.
        Mama najbardziej interesowała się mną wtedy, gdy pozowałam jej do malowania.
Stałam przy stole i patrzyłam na obiad. Z przyjemnością zjadłabym jakieś rozpoznawalne, starannie ułożone jedzenie – porcję kolorowych jarzyn, plasterek mięsa, trochę ryżu, jak u Babci Claire. Nie lubiłam tego maziowatego, brązowego gulaszu. Postanowiłam nic nie jeść. 
        – Nie jestem głodna. Dziękuję za gulasz. 
        Zadzwonił telefon, jak zwykle w czasie posiłków. Oprócz towarzystwa na Rokeby Tato miał szeroką w okolicy sieć znajomych spoza farmy. Angażował się zwykle w jednym czasie w różne misje charytatywne. Pomagał wielu imigrantom w uzyskaniu statusu uchodźcy. Uwalniał ludzi od wszelkiego szmelcu, kolekcjonując go w swoich szopach, albo użyczał za darmo koparki lub spychacza, najwyżej za butelkę piwa albo za kubek lodów, utrzymując w ten sposób rozwinięty system handlu wymiennego. 
        Regularnie dzwonili albo z firmy “Frankie and Freeloader”, którzy zatrudniali dzieci z sierocińców na farmie świń, albo dzwonił Irving Rothberg. Trawnik przed domem Irvinga był zawalony nagrobkami, na których wykuwano informacje o zmarłych. Zajmował się on też transportem i przysposabianiem ciał do pogrzebów. Musiałyśmy o nim wysłuchiwać mnóstwa opowieści. 
        Nasz telefon, kanciasty, czarny i z tarczą do wykręcania numerów, wyglądał jak zaniedbany, tłusty kot. 
        – Nie podniesiesz słuchawki? – zapytałam Mamę, która była najbliżej telefonu. 
        – Nie chcę – mruknęła. 
        Mieliśmy linię towarzyską z rodziną Wujka Harry’ego i Babcią Claire i oni mogli słyszeć rozmowy. Tato zawsze żartował, że Mama boi się telefonu, jak by miał ją ugryźć. Ale paranoiczne obawy Mamy przed podsłuchiwaniem wynikały chyba z tego, że w komunistycznej Polsce zbyt szczere rozmowy mogły się skończyć aresztowaniem przez ubecję, uwięzieniem, albo nawet zniknięciem osoby. 
        W końcu ja podniosłam słuchawkę. To był ktoś z Klubu Książki Miesiąca, w którym Tato zamawiał grube księgi, jak encyklopedie albo atlasy na “nazwisko” któregoś z naszych zwierzątek domowych. Taty ulubionymi “prenumeratorami” byli pani Mimi Katz, po moim kocie Mimi, albo pan Piesek Jaruzelski, czyli wielki, żółty pies dingo, którego Tato tak nazwał, gdy Jaruzelski ogłosił w Polsce stan wojenny w 1981 roku. 
        – Hm, pani Katz w tej chwili nie ma, bo wyjechała na wakacje – powiedziałam agentowi z klubu tak, jak instruował mnie Tato na wypadek telefonu od nich. Kiedy się rozłączyłam oboje wybuchnęliśmy śmiechem, ale Mama się oburzyła. 
        – Oboje jesteście kryminalistami! Mam nadzieję, że was zamkną do więzienia! Następnym razem ja im powiem prawdę. 
        – Jeśli o to chodzi, to zdaje mi się, że ja cię też zamówiłem przez telefon, ale mi przysłano nie tę siostrę! – Tato często stroił żarty, jakoby Mama była narzeczoną z prenumeraty, bo wzięli ślub per procura – pełnomocnik Taty był obecny w urzędzie w Polsce – i wówczas Mama mogła opuścić Polskę i przyjechać na Rokeby, jak nadana przesyłka. 
Teraz i Mama się roześmiała, co zdarzało się rzadko, gdyż zwykle go krytykowała, stając po stronie bardziej wpływowych członków rodziny – jego brata, bratowej i matki, którzy to robili nieustannie. 
        Przebywając z rodzicami, uczestniczyłam w istnym teatrze absurdu: piękna pani z Polski z niebieskim brwiami i o wojowniczym temperamencie w towarzystwie brudnego dżentelmena z farmy, uwielbianego przez wszystkich (prócz najbliższej rodziny) za bystry umysł, hojnego ducha i kompletne lekceważenie co o nim mówią. A do tego ich poważna, niedorosła córka odgrywająca rolę rodzica. 
        Jakby na potwierdzenie tego podeszłam do szafki nad zlewem i wziąwszy nożyczki do paznokci usiadłam obok Taty przy stole. 
        – Tato, podnieś stopę. – Tato bezwiednie podniósł nogę do góry, a ja ułożyłam jego stopę na kolanach i zaczęłam zdejmować mu but i skarpetę. Próbował się wyrwać. – Ej, zaczekaj no chwilkę. Co ty tu zamierzasz wyczyniać z tymi nożyczkami? 
        – Tylko zwyczajny pedicure. Siedź spokojnie. 
        Jego paznokcie były żółte i grube jak skorupa małży, z nagromadzonym brudem pod nimi, który wydłubywałam metalowym pilniczkiem po obcięciu odrostów. Tato cały czas się krzywił i wiercił. 
        – Proszę drugą stopę.
        – Nie, nie. Drugą zrobimy kiedy indziej.
        – O, nie. Teraz, Tato.
        Ktoś musiał o niego zadbać, bo biedny Tato poświęcając się dla Rokeby nie miał czasu dla siebie i dla rodziny. Jego szare, popsute zęby, brudna odzież i ciało, rozczochrane włosy, czarny smar pod paznokciami – to wszystko wołało o moją pomoc. 
        Lubiłam odgrywać role rodzica, ale czasem fantazjowałam, jakby to było, gdybym miała apodyktycznych Chińczyków za rodziców, którzy pomagaliby mi zostać skrzypaczką, jak widziałam na filmie o Izaaku Sternie – którzy zawzięcie malowaliby tuszem nuty, a potem sprawdzali jak je gram podczas ćwiczeń. 
        Kiedy skończyłam z paznokciami Taty, zauważyłam że ktoś przygląda mi się bacznie w ciemnym korytarzu przed kuchnią. To Ciocia Olivia wytrzeszczała na mnie swoje oczy wzrokiem nosorożca i sapała gniewnie. 
        Wujek Harry był jej drugim mężem. Z pierwszego małżeństwa miała kilkunastoletniego syna i córkę, którzy właśnie wrócili ze szkoły. 
        Zaskoczyła mnie tutaj, w tym bałaganie, z brudną nogą Taty na kolanach, przy zagraconym stole z łyżkami w miskach, pordzewiałą lodówką obok i zdechłymi muchami na lepie. Wszystko to w jej obecności wydawało się zawstydzająco okropne. 
        – Chcę porozmawiać sekundę z Aleksandrą. – Palcem pokazała mi, że mam wyjść przez spiżarnię i pójść za nią schodami na górę do jej części domu. Wywiało mnie z kuchni, jakbym była lekka jak piórko. Ciocia Olivia, utalentowana aktorka i śpiewaczka, kroczyła przede mną z dramatyczną wyniosłością. 
        – Odbędziemy krótką konferencję w środkowym pokoju. Wejdź i zamknij za sobą drzwi – powiedziała rozkazująco. 


ROZDZIAŁ PIĄTY 
KONFERENCJA 

        Pokój, do którego wezwała mnie Ciocia Olivia, nazywano środkowym, gdyż wciskał się pomiędzy część tylną a frontową domu. Dawnymi czasy posiłki transportowano z zaplecza kuchennego na ruchomym stoliku tu ustawionym – w połowie drogi do starej spiżarni, dziś naszej kuchni – potem przez rozsuwane drzwi do jadalni. Teraz ten środkowy pokój był salonikiem w partii domu należącej do Cioci Olivii i Wujka Harry’ego. 



        Postać Cioci Olivii wywyższała się nade mną jak olbrzymie A, gdy stała w niewzruszonej pozie z dłońmi na biodrach. 
– No, więc – sapnęła, wzdymając nozdrza.
Czekałam, co powie, bo nie wiedziałam, co mam odrzec.
– Patrz mi w oczy, kiedy mówię do ciebie. – Próbowałam, ale jej oczy, czasami jak nieobecne, teraz miały groźny wyraz, więc patrzyłam na jej szyję. 
– Powiedzmy sobie jasno. – Spuściłam wzrok na podłogę. – Nigdy więcej masz nie mówić, że moja córka jest gruba! – Zacisnęła szczęki. – Zrozumiałaś? Myślisz, że możesz znęcać się nad moimi dziećmi? – Była teraz jak lwica, broniąca swoje małe. 
        Zupełnie nie rozumiała, że ja chciałam tylko dobrze dla jej córki. Tak jak mój Tato ze swoimi podopiecznymi, ja też chciałam być mentorem formującym charaktery moich kuzynek, by rozwijały swe talenty i były piękne. Jak Ciocia Olivia mogła uważać, że musi chronić dziewczęta przede mną, kiedy to ja je chroniłam przed porażkami i rozczarowaniami? 
– Możesz się bawić z moimi córkami, jeśli będziesz je grzecznie traktować, a nie odgrywać kaprala, jakbyś była w koszarach. Dociera do ciebie? 
– Sądzę, że tak, – odpowiedziałam struchlałym głosem. Przepadła gdzieś moja pewność siebie i niezachwiany autorytet dorosłej osoby. 
– W porządku, skończyłam, – Skonkludowała Ciocia Olivia, jakby mi wymierzyła lekkiego klapsa. – Możesz odejść. 
Stałam, wciąż wpatrując się w podłogę
– Słyszałaś?
        Podniosłam wzrok, jej nozdrza wciąż się wydymały.
        Chciałabym umieć ignorować takie zdarzenia. Gdybym powiedziała Mamie, że dzieci w szkole są wobec mnie złośliwe, poradziłaby po prostu – Ignoruj je. Ale ja nie potrafiłam. Każde krytyczne słowo dotykało mnie do żywego, było atakiem na moją doskonałość, którą kultywowałam zawzięcie. 
        – Ale najpierw chodź, niech cię uścisnę. – Sztywno przysunęłam się do niej, a ona objęła mnie przez sekundę. – Przecież naprawdę cię kocham, wiesz o tym, – powiedziała. Wgapiałam się w klamkę w drzwiach. – Jak chcesz, chodź do mojej kuchni. 
        Często odwiedzałam jej kuchnię, choć czułam się tam nieswojo. Każda wizyta powodowała, że myślałam, jak mogłaby wyglądać kuchnia Mamy, gdybyśmy mieli troszkę więcej pieniędzy. Przychodziłam do Cioci Olivii w czasie posiłków, bo ona była świetną kucharką. 
        Kiedyśmy przeszły przez jasne, podwójne drzwi kuchenne, doleciał nas zapach bzu i goździków. Kuchnia usytuowana była w północnym krańcu domu, ze ścianami na wschód i na zachód. W każdej ze ścian były trzy zasłaniane okna. Pełne liści rośliny zwisały z sufitu. Podłogę z twardego drewna wylakierowano niedawno, ściany i sufit były czyściutkie, bez żadnych pajęczyn. Na kuchennym blacie obok przytulnego kominka błyszczał czajnik na herbatę. Na nowoczesnej lodówce widniały poprzyczepiane magnetycznie kolorowe karteczki z różnymi zapiskami. Nie w jak w naszych szafkach, pełnych najrozmaitszych naczyń z drugiej ręki, u Cioci Olivii stały komplety talerzy i szklanek. Moim ulubionym był komplet szklanek w odcieniu błękitnego zmierzchu zimowego i tak sobie wyobrażałam kolor samotności. Tu właśnie, w tym miłym, jasno oświetlonym zakątku domu, odczuwałam najbardziej dotkliwie swą marginalną w rodzinie pozycję ubogiej kuzynki. 
Maggie i Diana, przebrane po szkole w dżinsy, jadły czekoladowy budyń. Siedziały przy stole, którego biały, błyszczący blat nie był zagracony, lecz udekorowany bzem w wazonie i buteleczkami pełnymi ziół. Głowy obu dziewczynek ledwie wystawały zza stołu, choć siedziały na grubych książkach telefonicznych Manhattanu. Przysiadłam na krześle obok Maggie. – Wyjdziesz się pobawić? – szepnęłam, obserwując Ciocię Olivię. 
– Nie! – odmówiła demonstracyjnie, wiedząc, że matka wszystko słyszy. 
– Dasz spróbować budyniu?
– Mamooo... czy Aleksandra może dostać budyń? 
– A cóż to, ona nie ma jedzenia u siebie? – mruknęła Ciocia Olivia. Ciemne włosy miała upięte w kok i tylko kosmyki opadały jej na twarz. Podsunęła mi budyń. – No, proszę – powiedziała westchnąwszy. 
– Daj łyżeczkę – szepnęłam do Maggie.
– Mamooo... czy Aleksandra może dostać łyżeczkę?
– Czy ona dziś straciła głos? – zapytała kpiąco Ciocia Olivia, – A może kot zjadł jej język? Maggie zachichotała. 
– Sama może sobie wziąć. – Ciocia Olivia mówiąc to popatrzyła na Maggie i też zachichotała, jakby się dzieliła złośliwym sekretem z koleżanką w szkole. 
        Wyciągnęłam z trudem wielką szufladę u stołu, wzięłam łyżeczkę, nabrałam budyniu i połknęłam łakomie. 
        Diana, mała blondynka, niczego nieświadoma, oblizała z zadowoleniem usta i popchnęła plastikowy kubeczek do matki – Jeszcze! – Uśmiechała się zaciskając wargi, jakby była uczona tak się uśmiechać. 
– O, jesteś normalnie jak prosiaczek! – Prosiaczek to był ze strony Cioci Olivii komplement, bo ona uwielbiała świnki – czyściutkie świnki z bajek, oczywiście. Miała taką magnetyczną świnkę na lodówce, różową rękawiczkę kuchenną w kształcie świnki, różowe świnki na kubkach do kawy, na notesach i przy łańcuszku z kluczami. Uważała Miss Piggy za najlepszą kukiełkę w programach dla dzieci. 
        Skorzystałam z okazji, że Ciocia Olivia zajęła się Dianą i wymknęłam się cichcem. 
        WRACAŁAM SZYBKO do naszej części domu, przebiegając przez środkowy pokój, a potem po schodach, chwytając się rozchybotanych poręczy. Złuszczony sufit wisiał groźnie nad głową jak chmurne niebo. Pod oknami na północnej ścianie zamocowane były myśliwskie rogi, przywiezione przez Wujka Willie Chanlera z wypraw do Wschodniej Afryki. Wszystkie pokryte pajęczynami, których nie dało się dosięgnąć miotłą. 
Tutaj było wciąż terytorium Cioci Olivii i Wujka Harry’ego. Przeszłam przez podwójne drzwi. W głębi był mały, mroczny korytarz – zakamarek tak ulokowany, że prawie bez światła i zupełnie ciemny – obok schody na trzecie piętro, gdzie były schowki na różne sprzęty i nasze mieszkanie. Ten zakurzony korytarzyk, zagracony rupieciami to było miejsce, gdzie stykały się trzy światy z Rokeby: plugastwo z trzeciego piętra, elegancka wizytówka frontowych salonów i filisterska przytulność strefy Cioci Olivii. 


ROZDZIAŁ SZÓSTY 
SKRUPULATNY REJESTR 

    Świat z trzeciego piętra, a więc mój świat, konkretnie zaczynał się na pierwszym stopniu wąskich schodów. Kontrastowały z całą resztą domu tak wyraziście, że wchodziłam na nie za każdym razem z poczuciem wstydu.




        Oślepiające światło gołych żarówek ukazywało złuszczoną białą farbę. Różowo pomalowane ściany i biała poręcz przez lata pokryły się niezmywalnymi śladami brudnych rąk. 
        Ze szczytu schodów, oświetlonych głównym świetlikiem w suficie, mogłam widzieć Wujka Harry’ego przez zakurzone szyby wewnętrznych okien. Stał w alkowie pośród starych kufrów Babci Margaret. Pochylony ostrożnie poprawiał sukienki Maggie i Diany, które się tu bawiły, ale widać było po jego zatroskanej minie, że obawia się o całość ich ubranek. 
Wokół niego stały krawieckie manekiny, koniki na biegunach, troszkę uszkodzone lalki z Wiktoriańskich czasów, dziecięce ławki szkolne, przy których uczyły się Sieroty. Czasem przychodziłam tu pobujać się na skrzypiących koniach, albo pooglądać starodawne zabawki, ale nie jakoś sprawiało szczególnej mi przyjemności używanie zepsutych zabawek z minionych czasów. Przeważnie albo im czegoś brakowało, albo rozpadały mi się w rękach. 
Większość pomieszczeń na trzecim piętrze stanowiły komórki zamknięte na kłódki, gdzie trzymano rodzinne archiwalia. Choć w zasadzie należały do całej rodziny, Wujek Harry zamykał je przed resztą familii, jakby to on był jedynym prawdziwym dziedzicem. 
Ja tylko tylko przelotnie widziałam kiedyś, co się kryje w tych zakamarkach. 
– Tylko Wujek Harry zabezpiecza ten dom przed złodziejami. 
        Właśnie teraz, podczas swej zwykłej inspekcji, Wujek Harry szedł w moim kierunku. Kiedy przechodził obok mnie, by zejść na dół, wtopiłam się między cienie pudeł, tak żeby mnie nie zauważył. Ale to nie było potrzebne, bo jego umysł tak pogrążał się w przeszłości, że sam nie był świadom, co się dzieje w teraźniejszości. 
        Za mną były drzwi do szybu staromodnej, ręcznie obsługiwanej windy, kończącego się na parterze obok naszej kuchni. Po kilku minutach głos Wujka Harry’ego zabrzmiał przez szyb. To, co mówił, już słyszałam kiedyś. 
– Czemu to ja muszę za każdym razem pokrywać twoje podatki? 
        Ponieważ pieniądze z wynajmu posesji na Rokeby nie pokrywały sporych podatków od nieruchomości, Wujek Harry przychodził do naszej kuchni i wrzeszczał na Tatę, że nie jest w stanie zarobić nawet na podatki. Straszył, że skonfiskuje udziały Taty z powodu braku jego wkładu w finanse Rokeby. W końcu Wujek Harry zgadzał się, choć z oporami, zapłacić za Tatę, ale mamy wiedzieć, informował, że prowadzi skrupulatny rejestr zadłużenia. 
To właśnie te podatki sprawiały, że Tato stał się niewolnikiem z wyboru, nie żądającym żadnej rekompensaty za fizyczną pracę przy utrzymaniu Rokeby. 
        Czułam, że w wyniku tyrad Wujka Harrego o podatkach, Tato wpada w depresje z powodu swojej nieumiejętności znalezienia stałej pracy i zarabiania pieniędzy. Kiedyś zatrudnił się w przerwie studiów na Harvardzie jako sanitariusz w jednym z nowojorskich szpitali, ale nie mógł znieść rygorystycznego rozkładu zajęć, jaki mu narzucono, a ponadto Rokeby nieustannie wzywało go do powrotu, jak królestwo porzucone przez swego króla. 
Tato nie podejmował walki. Nie prowadził, jak Wujek Harry, skrupulatnego rejestru swego wkładu w Rokeby. Stojąc zafrasowany, z jedną stopą nieco przed drugą, drapał się po głowie i bezradnie wzruszał ramionami. 
– No, wiesz... zwrócę ci zaraz, jak tylko będę mógł. 
– Hehehe! – nieomal widziałam, jak Wujek Harry śmieje się pogardliwie. – Nie przepracowałeś jednego dnia w swoim życiu. Jak będziesz mógł mi zwrócić? 
Jako część swojego żywotnego zaangażowania w utrzymaniu Rokeby przy rodzinie, Wujek Harry robił wykłady nam, następnemu pokoleniu, o tym, jak ważne jest działanie dla tego celu w “realnym świecie”. 
– Każde z was musi mieć solidny zawód. Pewnego dnia wy będziecie musieli zapłacić podatki za Rokeby z własnej kieszeni. Nie oczekujcie, że znajdziecie na to pieniądze na Rokeby. Tu już nie ma multi–milionowych depozytów, które się otworzą, gdy osiągniecie dojrzałość. 
Ile razy o tym wspominał, miałam chęć przypomnieć mu, że jeślibyśmy sprzedali Rokeby, mielibyśmy środki na wygodne życie. Niemniej, miałam szczerą chęć iść za jego radami. 
Zamierzałam nauczyć się solidnego zawodu. Ale uważałam, że mogę to osiągnąć i zarabiać na życie nie przez utrzymywanie Rokeby – ale przez opuszczenie go. 
°
        Pierwszą rzeczą, którą się widziało po wejściu do naszego mieszkania, był niewielki gobelin z wełny, wiszący na ścianie. Zrobiony przez Mamę, przedstawiał naszą małą rodzinkę. Moje dwa końskie ogonki, zrobione z brązowej włóczki, odstawały od płaskiej powierzchni, buty też miałam związane brązową włóczką, a z głowy Taty odstawały kłębki złoto–brązowej wełny po obu stronach jego łysiny, odtwarzając wiernie rozczochraną czuprynę. 
Pomimo złuszczonej farby na podłodze, niedobranych mebli i gołych żarówek, nasze mieszkanie w porównaniu z rozległymi, otwartymi przestrzeniami reszty domu, było przytulnym schronieniem. Sufity nie były zbyt wysokie, ani pokoje zbyt obszerne. Nie było żadnych pamiątek przeszłości. Nikt z naszej licznej rodziny – oprócz Maggie i Diany, które zapraszałam często do zabawy – nigdy nie postawił tu stopy. W tym mieszkaniu można się było oderwać od dziedzictwa przodków. 
    Na białych gipsowych ścianach nie wisiały żadne fotografie ani obrazy, żadne sentymentalne bibeloty. Moim ideałem mieszkania była zwykła izba, starałam się więc urządzać jak najprościej swój pokój. Miałam tylko najpotrzebniejsze meble – prymitywne składane łóżko metalowe, biurko w którego szufladach bez uchwytów sterczały ostre końce śrubek. Pod ścianą stał wysoki na półtora metra dom dla lalek, moja najcenniejsza własność, choć właściwie nie był całkiem “mój”, lecz schedą po kimś z Rokeby. Stał jakby na szczudłach i miał cztery otwierane z przodu komnaty, po dwie na każdym piętrze, połączone korytarzami. Na środku pokoju stał statyw na nuty z książką otwartą na koncercie skrzypcowym A–moll Vivaldiego, który miałam wkrótce odegrać na moim uczniowskim występie na koniec roku szkolnego. 
Na ścianie zawiesiłam swój rozkład dnia, który święcie przestrzegałam. Napisałam go sobie, gdy miałam siedem lat. Był taki: 
Co mam zrobić każdego dnia: 1.Wstać o 6.30.
2.Umyć zęby i uczesać się. 3.Ubrać się. 
4.Ćwiczyć na klarnecie od 7 do 7.20.
5.Obejrzeć odcinek serialu Kapitan Kangur.
6.Zjeść śniadanie.
7.Pójść lub pojechać na rowerze na przystanek autobusu, w 
zależności od pogody. 8.Powrót ze szkoły. 
9.Zjeść ciastko.
10.Obejrzeć odcinek Domku na Prerii, godz.16–17. 11.Ćwiczyć na skrzypcach, 17.15 – 18.15.
12.Zjeść obiad.
13.Ćwiczyć na pianinie, 18.45 – 19.15.
14.Odrobić lekcje.
15.Poczytać w łóżku.
16.Wpis do pamiętnika.
17. Modlitwa.
Taki ma być mój dzień. 
        Miałam nadzieję, że ten rozkład posłuży pewnego dnia przyszłym pokoleniom, jako dowód mojego zdyscyplinowanego i poważnego charakteru. 
Często oglądałam swoje stare testy z matematyki i z angielskiego. Same najwyższe oceny. Przesuwałam palcami po złotych gwiazdach u góry każdej strony i delektowałam się komentarzami pani Keaton: “Znakomicie”, albo “Wspaniale”. 
Wszystko, co mogę powiedzieć o Pani Keaton, mojej nauczycielce z piątej klasy to – systematyczna i sprawiedliwa. Wydawało się, że ma kręgosłup ze stali. Miała perfekcyjnie równe zęby i wydawało się, że zawsze ma zaciśnięte szczęki. Maszerowała przez szkołę ze swoją klasą, stukając obcasami jak generał prowadzący dziecięcą krucjatę. Pani Keaton uwielbiała mnie, gdyż wykonywałam wszystko dokładnie, jak kazała. Ja również ją uwielbiałam, gdyż była w moim życiu jedyną osobą jednocześnie władczą i szlachetną. 
Wciąż przygnębiona po “konferencji” z Ciocią Olivią wzięłam skrzypce i zaczęłam grać szaleńczo, najgłośniej jak potrafiłam. Chciałam, żeby ciotka słyszała, jak dobrze gram. Chciałam, żeby się dowiedziała o moich złotych gwiazdach i zmusić ją, żeby przestała udawać, że nie widzi, co we mnie najlepsze. 
            Utkwiłam wzrok w swoich lalkach, usadzonych rządkiem na antycznej sofie obok okna, ale nie doznawałam zwykłych, opiekuńczych uczuć wobec moich dzieciaczków, bo odbiegłam od nich rozgorączkowanymi myślami ku przyszłości. 
        Grałam, widząc siebie, jako sławną artystkę, na scenie przed tysięczną widownią, z orkiestrą z tyłu. Sława oznacza uznanie i być może będąc sławna, wyzbyłabym się niepewności i zawstydzenia z powodu Rokeby. 

        Pewnego dnia – po studiach w nowojorskiej szkole Juilliarda, sławna i bogata – wróciłabym do Rokeby w czarnej limuzynie. A wszyscy lokatorzy wielkiego domu wybiegliby mnie witać i całować po rękach w podzięce za moją wielomilionową darowiznę na odrestaurowanie Rokeby. Farma byłaby wysprzątana, frontowe pokoje wyszorowane przez płatną służbę, zagracone komórki pozamieniane w mieszkalne pokoje, które moi rodzice mogliby nazywać swoimi, a wszelkie archiwa – nasze wspólne dziedzictwo – uporządkowane i wszystkim dostępne. 

° ° °



Książka w formacie eBook.




Wydanie w twardej okładce.