sobota, 22 kwietnia 2023

Virginia w Millamarchmantopolis




VIRGINIA  WOOLF

Roleta niani Lugton



 ilustracje JULIE VIVAS









































tłumaczenie własne B.K.





środa, 19 kwietnia 2023

Geografia śmiertelna.

 


 Telefon angielski z lat 30tych XX wieku

 

Isa zadzwoniła rano, po śniadaniu, do hurtowni ryb w Pyecombe. W centrali poprosiła numer trzysta czterdzieści osiem. Rybaków, a może  handlowców, dopytywała, czy mają dorsza, halibuta, solę, czy flądrę i zdecydowała się na filety z soli.

 



Poprosiła o dostarczenie ich przed lunchem. Pyecombe leży około pięciu mil od brzegu morza. Do posiadłości z której dzwoniła Isa było od morza, a właściwie od Kanału (LaManche), trzydzieści pięć mil. Nazywała się ona Pointz Hall. Kurier miał do pokonania trzydzieści mil i przejechał je na motocyklu. Pojazd nie był wyposażony w kosz na towary na tylnym siedzeniu, ani na przyczepie, gdyż młodzieniec o nazwisku Mitchell wiózł towar w torbie lub w siatce przewieszonej na łokciu. Widać nie był to zbyt ciężki pakunek, chociaż kurier nie tylko dla Isy wiózł ryby tego ranka. Dostał jeszcze cztery zamówienia w pobliżu, po drugiej stronie wzgórza, w posiadłościach Bickley, Waythorn, Roddam i Pyeminster. Kiedy przyjeżdżał do Pointz Hall z pojedyńczym zleceniem, miał czas pobyć chwilę w posesji Oliverów, poplotkować z kucharką, panią Sands, nakarmić cukrem kucyka. Tego dnia Mitchell plasnął ryby na blat w kuchni i pobiegł do motocykla. Ale nim wyszedł, zdążył powiedzieć, że to są miejscowości słynne i historyczne, wymienione w Domesday Book, co miało chyba dodać splendoru i jemu i firmie w której pracował. 


Triumph 1923, takiego Mitchell nie miał

Jego motocykl to był albo Triumph, albo Norton, albo Matchless, albo Ariel. W tamtym czasie, a był czerwiec roku 1939, głównie te firmy produkowały motocykle w Anglii.


Pyecombe to teren hrabstwa Zachodnie Sussex, Pointz Hill lokować by trzeba znacznie dalej na północ, już w hrabstwie Surrey, ale nie w metropolii londyńskiej, bo poniżej Croydon, gdzie kiedyś Isa oglądała startujące awionetki i fascynowały ją śmigła, rozkręcające się do takiej szybkości, że nie widziało się pojedyńczych łopatek. Dziś Croydon to południowa część Londynu. Ta miejscowość jest wymieniona w Domesday Book. 


Na lotnisku w Croydon, lata trzydzieste 20go wieku 

Gdzieś na trasie między prawdziwym Pyecombe i prawdziwym Croydon leżało zatem, albo leżeć powinno, Pointz Hall. Tej posiadłości, jak i czterem pozostałym, do których jechał owego ranka dostawca ryb, Virginia Woolf zmyśliła nazwy. Nie tylko w Domesday Book ich się nie znajdzie, ale nawet na Google Map.


Okolice Pyecombe dziś


Stary pan Olivier powiedział tego ranka swojej siostrze Cindy, że ich posesja leży trzydzieści pięć mil od morza, a jej się wydawało, że sto, ale chyba kpiła z brata-mądrali. Kpiła chyba po to, żeby on jak zwykle te 35 powiedział tak przemądrzale, jakby przed chwilą sam tę odległość zmierzył taśmą mierniczą. Isa uświadomiła sobie tego ranka, że w domu gada się ciągle to samo, o tej samej porze roku, przy tych samych okazjach. I że to brzmi jak katarynka, jak kordylion dzwonów kościelnych, albo zegarowych, grających przez lata te same akordy. 


Zastanawiano się więc jak zwykle, rzecz jasna, czy dzisiejsze ryby będą świeże, czy nie bardzo. Pani Sands rozwinęła je z papieru, ale nie wiadomo, co wywnioskowała z zapachu.


° ° ° ° ° °


Dom Virginii i Leonarda, dziś muzeum

 

Powyższe streszczenie dotyczy głównie rybnego wątku z pierwszych partii powieści pt. "Pomiędzy aktami". Była to ostatnia książka, napisana przez Virginię Woolf pod koniec 1940 roku i na początku 1941. Skończyła ją pisać 26 lutego. Mieszkała wówczas z mężem, Leonardem, w Rodmell, niewiele ponad dziesięć mil na wschód od Pyecombe i około czterech mil na północ od Kanału. Ich posiadłość nazywała się Monk's House i oddzielało ją od rzeki Ouse paręset metrów uprawnych pól.

 

Rodmell nad Kanałem; zaznaczony dom-muzeum, 

Pyecombe na lewo, nieco wyżej

 

Nad rzekę można było pojechać rowerem klucząc nieco wiejskimi drogami, albo 600-700 metrów przejść prosto ścieżkami za ogrodem, a później miedzami. Rowerem dojeżdżało się do niewielkiego mostu na rzece, w miejscu zwanym Asham Wharf. Geografia związana z rzeką Ouse jest to geografia śmiertelna Virginii.


            Po prawej rzeka Ouse, po lewej u góry dom Virginii.

Od domu prowadzi ścieżka na pola, a droga rowerowa idzie dołem mapy.

W czasie, gdy powstawała powieść, okolice nad Kanałem to nie były spokojne miejsca. Niemieckie samoloty przelatywały tamtędy bezustannie w bombowych rajdach na Londyn. Nad okolicą toczyły się walki powietrzne lotników angielskich i niemieckich. Virginii wydawało się niekiedy, że któryś z samolotów spadnie na ich dom, albo w niskim szusie uderzy w żywopłot. 


Ostatnia książka Virginii opowiada o czerwcowym dniu sprzed dwóch lat i jest to właściwie sielankowy obraz życia w angielskim dworku, gdzieś pod Londynem, kiedy chmury wojenne zbierały się dopiero na horyzoncie, a nie wisiały nad głowami. To sielankowe wspomnienie w czasie wojny wcale jej nie pomogło znosić własną i mężowską dewastację życia i psychiczne rozbicie obojga. 14 marca na spotkaniu z wydawcą Johnem Lehmannem powiedziała, że napisała głupią i trywialną książkę. Gdy Leonard stwierdził, że tak nie jest, Virginia zrobiła coś dotychczas u niej nie spotykanego – zlekceważyła opinię męża i zaprzeczyła mu, mówiąc, że się myli. Powtórzyła swoje słowa w liście do Johna Lehmana, napisanym 27 marca. Następnego dnia, zanim on ten list otrzymał, Virginia poszła rano ścieżkami przez pola ku rzece Ouse, nad brzegiem napełniła kamieniami kieszenie palta (jest wersja, że było to futro) i weszła do wody. Gdy nie zjawiła się na lunch, Leonard pobiegł nad rzekę, wiedząc, że tam chadzała na spacery, ale na brzegu zobaczył tylko jej laskę. Ciała nie znaleziono. Dostrzeżono je dopiero trzy tygodnie później pod Asham Wharf, być może zaczepione o zapory chroniące most przed krą.

 

Droga za ogrodami; niektórzy twierdzą, że Virginia szła tędy,
mijając kościólek po lwej.


Nabrzeże rozładunkowe barek z węglem i gliną. W objaśnieniu pod fotogr. dodano,
że jest sławne z tego, że tu znaleziono ciało Virginii w 3 tyg. po samobójstwie.


 

Leonard i John uważali książkę Virginii za znakomitą i w lipcu tego samego roku została opublikowana.


W pożegnalnych listach Virginia napisała, że nadchodzi drugi już w jej życiu atak szaleństwa i że tym razem nie potrafi go przetrzymać, ani się z niego nie wyleczy. Kiedyś, dawniej, próbowała popełnić samobójstwo przez utopienie się, a w tym ostatnim kryzysie, kilka dni przed samobójstwem, zapewne weszła do Ouse na spacerze, gdyż wróciła zeń kompletnie przemoczona. 


Różnie się analizuje ostatnią powieść Virginii Woolf. Mnie się ona wydaje dziwnie "zarybiona", tak obficie i w tak wielu konfiguracjach (metaforycznych, mitycznych), że początkowe zamówienie Isy jest tylko fabularnym zabiegiem wprowadzenia w późniejsze motywy rybie, znacznie bardziej ważkie artystycznie i znaczeniowo. W powieści tej codzienność, realność rzeczy, ludzi i zdarzeń, wspomnień i myśli współistnieje ze swoim nieustannie następującym odzwierciedleniem, równoległym do namacalnej realności. Być może chodzi też o nie zawsze spostrzeganą zamienność obu stanów, ale to osobny temat.


Wydaje mi się, że Virginia Woolf wyobrażała sobie w artystycznych, czy też w szaleńczych wizjach, własne istnienie ostateczne i nieistnienie zarazem w – by tak rzec – królestwie ryb, czyli w nurtach rzeki. 


° ° ° ° ° ° 


Fragmenty z powieści "Między aktami":

(w tłum. Magdy Heydel) 


– Trzysta czterdzieści osiem, Pyecombe – powiedziała. – Mówi Oliverowa... Jakie macie dzisiaj ryby?



– Mroczny jest moczar pod księżycem, nagłe chmury spiły ostatnie blade błyski, nawet... Zamówiłam ryby – powiedziała głośno, odwracając się – choć czy będą świeże, zagwarantować nie mogę.




– Cindy, Cindy – mruknął pan Oliver, kiedy zamykała drzwiczki komody. Lucy, jego siostra, była od niego o trzy lata młodsza. Cindy czy Sindy, bo pisało się na oba sposoby, było przeróbką imienia Lucy. Tak właśnie nazywał ją w dzieciństwie; wtedy dreptała za nim, gdy szedł łowić ryby, i robiła bukieciki z polnych kwiatków, owijając łodyżki jednym długim źdźbłem trawy. Pewnego razu, dobrze to pamięta, kazał jej zdjąć z haczyka złowioną rybę. Krew ją przeraziła. „Och!” – krzyknęła, bo skrzela były pełne krwi. A on mruknął: „Cindy!”.



– W tym rzecz – stwierdziła pani Swithin. Podczas gdy pan Oliver, sięgnąwszy po encyklopedię, szukał pod hasłem „zabobon” informacji o pochodzeniu zwyczaju odpukiwania w niemalowane drewno, one z Isą omawiały kwestię ryb; czy – skoro są przywożone z daleka – będą świeże.



– Od czego zaczęła się ta rozmowa? – wyliczała na palcach. Faraonowie. Dentyści. Ryby... A, wiem. Wspomniałaś, Iso, że zamówiłaś ryby i się obawiasz, czy będą świeże. A ja powiedziałam: „W tym rzecz...”.



Ryby dostarczono. Chłopak Mitchellów, trzymając je w zagięciu łokcia, zeskoczył z motoru. Nie było karmienia kucyka kawałkami cukru przy kuchennych drzwiach, nie było czasu na plotki, bo miał dzisiaj większą turę do zrobienia. Towar do zawiezienia na drugą stronę wzgórza, do Bickley; a potem przez Waythorn, Roddam i Pyeminster, wioski, których nazwy, tak jak i jego nazwisko, znajdują się w Domesday Book. Kucharka – nazywała się pani Sands, ale znajomi mówili do niej Trixie – nigdy, przez całe swoje pięćdziesięcioletnie życie, nie była po drugiej stronie wzgórza ani się tam nie wybierała.

Plasnął rybami o kuchenny stół: filety z soli, półprzezroczyste, pozbawione ości. I zanim pani Sands zdążyła odkleić z nich papier, już go nie było, tylko po drodze dał klapsa pięknemu żółtemu kotu, który majestatycznie podniósł się z koszyka i dostojnie zbliżał do stołu, zwietrzywszy rybę.



Lilie wodne były tam od zawsze, samosiejki z nasion niesionych wiatrem, czerwonawe i białe główki unosiły się na zielonych półmiskach liści. Woda ściekała w to zagłębienie terenu przez setki lat i teraz stała w nim – głęboka na cztery czy pięć stóp – ponad ciemną poduchą mułu. Pod grubym półmiskiem zielonej wody, w swoim szklanym, samowystarczalnym świecie pływały ryby, złote, z plamką bieli, paskiem czerni czy srebra. W ciszy krążyły po wodnym świecie, nieruchomiejąc w błękitnej plamie odbitej przez niebo albo cicho wystrzelając ku obrzeżom, gdzie drżące trawy tworzyły obrąbek potakujących cieni.



Gdyby mógł wybierać, wybrałby rolnictwo. Ale nie dano mu wyboru. I tak jedno prowadzi do drugiego, aż w końcu natłok kłopotów przydusza człowieka całkowicie, trzyma w potrzasku jak rybę w wodzie. Zatem przyjechał na weekend i przebrał się.



Czegóż on się boi? – zadawała sobie pytanie Isabella. Żałosny z niego osobnik; boi się stanąć w obronie własnych przekonań – tak samo jak ona, która boi się swojego męża. Czyż nie zapisuje wierszy w zeszycie oprawionym jak książka rachunkowa, żeby Giles przypadkiem się nie domyślił? Spojrzała na Gilesa.

Skończył rybę; zjadł szybko, żeby nie musieli na niego czekać. Teraz tarta z wiśniami. 



Giles przyznał jej rację. Pinset i on wiedzieli kiedyś wszystko o wędkach i rybach; także o sójkach i srokach. Pinset został na roli, Giles trafił do biura.



Oczy wszystkich zwróciły się ku niej niczym ryby podpływające do okruszka chleba unoszącego się na wodzie.



Bryg jednakże czy fregata, bo ja nie mam głowy do tej morskiej nomenklatury i nigdy nie przekroczyłam żadnej wody nie wypowiadając Ojcze nasz na wspak, wpadła na skały. Pożarł ją wieloryb. Ale kolebkę, dzięki łasce Niebios, woda wyniosła na brzeg. A w niej dziewczynkę, rzeczoną Flavindę.



O, wiarołomna bratanico! Ty, którą ze słonej fali wybawiłam i ociekającą wodą, postawiłam przy palenisku! Ach, czemu ta wielka ryba cię nie połknęła! O, fałszywa flądro, o! Czyż katechizm nie nauczył cię „Czcij ciotkę swoją”? 



A zapewniam pana, że jest się za co modlić... Choć teraz to nieważne. Rzuciliśmy rybom na żer to, co nas mogło otulić jak wełniana kołderka, ale żebraczką bynajmniej nie jestem, fest folwark, są kamieniczki, bielizna, bydło, mój posag, inwentarz.



Lucy wciąż wpatrywała się w staw.

– Wszystko zniknęło – mruknęła – pod liśćmi.

Ryby, przestraszone ruchem cieni, wycofały się w głąb. Lucy wpatrywała się w wodę. Mimowolnie gładziła swój krzyżyk. Ale oczy węchowały po toni w poszukiwaniu ryb. 



– Nam samym – wymamrotała Lucy. I czerpiąc z szarych wód jakiś przebłysk wiary, pełna nadziei, ale bez większej pomocy rozumu, śledziła ruch ryb, pstrych, prążkowanych i plamistych, dostrzegając w tej wizji piękno, siłę i chwałę nas samych.

Ryby mają wiarę, rozmyślała. Ufają nam, bo nigdyśmy ich nie łapali. Ale jej brat odpowiedziałby na to: „To tylko łakomstwo”. „A ich piękno!” – mogłaby zaprotestować. „Płeć” – brzmiałaby odpowiedź. „A kto czyni płeć wrażliwą na piękno?” Wzruszyłby ramionami: kto? Po co? Zgaszona, powróciła do swojej prywatnej wizji: piękna, które jest dobrem, morza, które unosi. Większość z nas jest nieprzepuszczalna, ale przecież każda łódka czasami przecieka.

Bart poniesie kaganek rozumu aż do chwili, gdy jego światło zduszą ciemności jaskini. A ona tymczasem każdego ranka na klęczkach chroni swą wizję. Każdego wieczoru otwiera okno, by przyglądać się liściom na tle nieba. Potem zasypia. A potem budzą ją wijące się wstążki ptasich głosów.

Ryby podpłynęły do powierzchni. Nic dla nich nie miała – nawet okruszka chleba.

– Poczekajcie, kochaneczki – zwróciła się do nich. Podrepcze do domu i poprosi panią Sands o herbatnik. Raptownie poruszył się jakiś cień. Ryby wystrzeliły w głąb.



Dlaczego zamykać dzień, zanim się skończy? Kwiaty wciąż jeszcze jaśniały, ptaki ćwierkały. Często wieczorem można zobaczyć więcej, bo nic nie przeszkadza, nie trzeba zamawiać ryb, odbierać telefonów. 



W tej chwili wszedł Candish. Na srebrnej tacy przyniósł wieczorną pocztę. Parę listów, rachunki i poranna gazeta – gazeta, która unicestwiała mijający dzień. Niczym ryba podpływająca do rzuconego okrucha, Bartholomew rzucił się na gazetę. 


° ° ° ° °