Historia
czyli
dzieje i przygody
przedziwnego
Don Quiszotta
z Manszy
z hiszpańskiego na francuskie
a teraz na polskie
przełożone
przez F.H.P.K.M *
w Warszawie, 1786.
* Franciszek Hrabia Podoski Kasztelan Mazowiecki.
ROZDZIAŁ I.
O stanie i obcowaniu nieporównanego Rycerza Don Quiszotta
W jednej okolicy Hiszpanii, którą nazywają Manszą, mieszkał niedawno pewien szlachcic ze starożytnych junaków, mający między innymi sprzętami dzidę zardzewiałą, rapier od pradziadów niedobywany, chudokościstego konia, i sforę psów gończych. Kawał twardej wędzonki na obiad, bigos z reszty na wieczerzę, w piątek soczewica, w sobotę jajecznica ze słoniną po hiszpańsku, czasem para gołębiąt w niedzielę w przydatku, zabierały trzy części dochodu jego rocznego. Reszta na oporządzenie była obrócona, które się składało ze zwierzchniej sukni nie najgorszego sukna, spodnie aksamitne, trochę przetarte; na codzień ze zwyczajnego sukna było odzienie. Chował przy sobie gospodynię, a modniej nazywając ochmistrzynię, która chociaż się z tym nie wydawała, miała więcej cokolwiek nad lat czterdzieści, i siostrzenicę, która nie miała dwudziestu. Służącego trzymał, co i do domowej posługi i do gospodarstwa bywał używany: doglądał rumaka i do boru po drwa jeździł.
Wiek naszego rycerza zbliżał się do pięćdziesięciu lat. Był mocnego złożenia ciała, wytrzymały, chudy na twarzy, suchy w sobie i wywiędły; lubił rano wstawać i siła polować. Niektórzy go nazywają Kwiksadą, czyli Kwesadą. Dziejopisowie co o nim nadmieniali, różnią się w tej mierze. Jakkolwiek bądź, jest do podobieństwa, że się nazywał Kwisadą, ale to mniej należy do opisania niniejszego, aby tylko w istocie swej rzecz wiernie i prawdziwie była wyrażona.
W te dni, kiedy nasz pan szlachetny nie miał co do czynienia, a to się trafiało przynajmniej przez trzy części roku, zabawiał się czytaniem ksiąg o dawnych bohaterach z tak mocnym natężeniem i lubością, że przepominał często polowania i domowego starania. Tak dalece się zapędzał w tę zabawę, iż powiadają, że kilka kawałków gruntu odprzedał, aby nakupić romansów, że aż nimi dom napełnił.
Z tej wielości ksiąg żadna mu tak nie przypadła do upodobania, jak Zbiór Powieści Felicjana Sylwy. Zachwycony był czystością jasnych jego (jak mniemał) wykładów, a wszystkie niezrozumiałe, pokłócone dziwactwa zdały mu się wyborne i głębokich myśli pełne. Nigdy mu się nie przykrzyło czytać listów jego miłosnych i powabnych. Te mu się zdawały wyrazy najpiękniejsze, jako: Nieuwaga zniewagi, którą sprawujesz w mojej uwadze, tak niszczy moją równowagę, iż nie bez wagi żalę się na twojej piękności powagę. I to drugie miejsce nieporównane mu się zdawało: Wysokie i wspaniałe nieba, które jak boginię czcić, bóstwa przymiotów i gwiazd ozdobą cię umacniają, dając ci zjednać godności wyjednanie, która przejednała zacność twoja.
Pośród tak osobliwych rozważań nasz kawaler nieborak utracał nieznacznie rozum, suszył sobie próżno mózg nad pojęciem, co znaczyły te zawiłości. I tym piękniejsze je znajdował, im mniej rozumiał. Nie mógł się uspokoić nad ranami, które Don Belianis odbierał i zadawał, że chociażby najdoskonalsi byli cyrulicy, co go leczyli, srogie znaki i szramy jednak by się zostać musiały. Mimo to szacował wiele pisarza tego dzieła i nieraz brała go chęć dokończyć jego księgi, która została niezupełna. Byłby tego dokazał i pewno ze skutkiem pomyślnym, gdyby mu inne przywidzenia głowy nie zaprzątnęły.
Miewał częste sprzeczki z księdzem plebanem swojej wsi, człowiekiem trochę uczonym w Cyquenckiej Akademii, względem zacności przewyższającej Palmawina z Oliwy nad Amadisa z Galii, choć majster Mikołaj, balwierz tego miejsca, utrzymywał usilnie, że żaden rycerz nie zrównał się zwanemu Rycerzem Od Słońca. Słowem nasz szlachcic tak się wdał daleko w czytanie, że dni i noce nad trawił, przez to nie śpiąc, tylko ustawicznie mozoląc się nad księgami, mózg sobie przewrócił i rozum prawie utracił. Nabił sobie głowę wszystkimi cudami, co wyczytał, i można mówić, że w niej miał prawie jak skład czarodziejstw, pojedynków, spotyczków, ran, miłości, przymileń pieszczonych, cierpienia i udręczenia kochających, i tym podobnych bałamutni. Zaprzątnął sobie myśli tym, co z romansów pochwycił i sądził, że nie było prawdziwszych dziejów na świecie nad te wymysły.
Mawiał, iż Cyd Ruy Dias był doskonałym kawalerem, ale nie mógł wchodzić w zapędy z Rycerzem Szpady Ognistej, który jednym ciosem pałasza rozdwoił na wskroś dwóch olbrzymów niezmiernej wielkości. Bernard Karpio był mu miły bardzo, bo na polach w Roncewo zwyciężył Rolanda, chociaż ten był zaczarowany. Bardzo wysławiał także wielkoluda Morgana, który będąc rodu zuchwałego, jednak dość ludzkim i przyjemnym się okazał. Ale żadnego tak nie lubił, jak Rinalda z Montoban, osobliwie gdy go zważał, jak z zamku swojego wyjeżdżał, aby odzierał podróżnych i kogo tylko spotkał, albo gdy z Barbarii wykradł posąg Mahometa, który jak wieść niesie, cały ze złota był odlany. Co zaś do zdrajcy Ganelona dałby całym sercem siostrzenicę swoją i w przydatku ochmistrzynię, aby mu odliczyć sto batogów na obie strony.
Nareszcie mając już rozum pomieszany, przyszło mu do umysłu najosobliwsze przedsięwzięcie, jakie się mogło kiedy w pustej głowie pomieścić. Rozumiał nic lepiej nie móc zdziałać dla ocalenia Państwa i sławy nieśmiertelnej nabycia, jak się uczynić Kawalerem Błędnym. Jeżdżąc po świecie, szukać przypadków różnych, pokrzywdzonym dawać pomoc, na wszelkie niebezpieczeństwa się narażać dla pozyskania chwały wiekopomnej. Roiło się w głowie nieboraka szlachcica już uwieńczonym zostawać, przez niezwyciężonego ramienia swojego potęgę i co by najmniej mógł otrzymać w nagrodę swej dzielności, to przynajmniej Cesarskie Państwo Trebizondy. O niczym nie myślał, tylko o prędkim wykonaniu swoich zamysłów. (...)
ROZDZIAŁ VIII.
O powodzeniu, które miał mężny DON QUISZOTT w strasznej i niesłychanej przygodzie Wiatraków.
Don Quiszott i jego koniuszy zoczyli z dala kilkadziesiąt wiatraków i skoro ich ujrzał nasz rycerz, rzecze:
– Szczęście nas wiedzie lepiej, niżbyśmy żądać mogli. Przyjacielu Sanszo, czy widzisz ten gmin potężnych olbrzymów? Myślę z nimi wojować i pozabijać ich. Zacznijmy bogacić się z ich zdobyczy, co jest prawem dobrej wojny, a przy tym się czyni przysługę Panu Bogu, uprzątając tak przeklęty ród ze świata.
– Co za olbrzymy? – rzecze Sanszo Pansa.
– Ci, co widzisz przed sobą – odpowie Don Quiszott. – Z długimi ramionami, bo niektórzy mają na dwie mile rozciągłe ręce.
– Uważaj Waszmość Pan dobrze, Mości Panie. Co tam widzisz, nie są olbrzymy, tylko wiatraki i co się Waszmość Panu zdają ręce, są skrzydła, które wiatr obraca, aby kamienie mełły.
– Znać, że nie jesteś świadomy rycerstwa – rzecze Don Quiszott. – Są to prawdziwi wielkoludowie. Jeżeli się boisz, umknij się stąd na ustronie, a módl się za mnie. Ja się z nimi spotkam.
To mówiąc, wypuścił Rossinantowi cugle i lubo Sanszo biesowi się ledwie nie oddawał i prawie nie rozpukł, wrzeszcząc, iż to są wiatraki, a nie wielkoludy, to jednak dla naszego rycerza były ogromne Goliaty, tak że nie słyszał krzyczenia swojego koniuszego. Im się więcej przybliżał do wiatraków, tym mniej się z błędu wywodził.
– Nie uciekajcie, niewieściuchy! – wołał całym głosem. – Nikczemne i podłe stworzenia nie pierzchajcie! Jeden tylko rycerz porywa się wojować z wami.
Wiatr powstał w tym czasie i skrzydła poczęły się obracać.
– Czyńcie, co chcecie – woła kawaler powiększonym głosem. – Gdybyście więcej rękami ruszali, niż ich miał Briareusz, zaraz mi tu przypłacicie.
W tym razie oddając się swojej Damie Dulcynei, z całego serca prosząc jej, aby go ratowała w tak wielkim niebezpieczeństwie, zakrywszy się dobrze tarczą i kopią zasadziwszy, bieży ze wszystkich sił Rossinanta poganiając. Napadł na jedno skrzydło w ten czas, gdy się wiatr nasilał, to zaś pędem obracając się, porwało dzidę i zgruchotało, uderzywszy o ziemię rycerza i z koniem opodal na pole w bardzo złym stanie.
Sanszo przybiegł co tchu swojego osła na ratunek panu. Znalazł go nie mogącego się ruszyć, tak mocne było obalenie.
– Hej, tam, do kata! – zawoła Sanszo, – a nie mówiłem Waszmość Panu, abyś zważał, coś miał czynić, i że to były wiatraki? Któż mógł o tym wątpić? Chyba, żeby miał pusto w głowie?
– Ucisz się przyjacielu Sanszo. Sztuka wojenna więcej nad inne jest podległa odmianom losu i trwa w niestateczności nieustannej szczęścia i nieszczęścia. Jeżeli chcesz, żebym ci powiedział, co myślę, to zapewne prawda, że czarnoksiężnik Freiton, który porwał mój pokoik z książkami, przedzierzgnął tych olbrzymów w wiatraki, aby mi wydrzeć sławę zwyciężenia ich. Tak wielką ma nienawiść i zawziętość przeciwko mnie.
– Daj Boże, Mości Panie – odpowie Sanszo, pomógłszy mu powstać, oraz tyle sił zdobył, że go wsadził na Rossinanta, który był także spleczony.
Rozmawiając o tej zlej przygodzie, puścili się drogą do Portu Lapiskiego, bo nie podobna, mówił Don Quiszott, aby będąc na wielkim trakcie, nie znaleźli dość trafunków. (...)