środa, 22 września 2021

Baśń i reportaż o Borzechowie – Tekla Knollówna i Władysław Orkan

 


Baśń





 
















*


Reportaż



WŁADYSŁAW 

ORKAN 

DROGĄ CZWARTAKÓW 

OD OSTROWCA 

NA LITWĘ 

1915 




Zmierzch zapadł.
Bataliony wyszły, wsiąkły w mrok.
Za nimi, coraz przystając, tren bojowy (tzn. zaopatrzenie i wyposażenie). Ciężko toczą się  wozy po błotnych zepsutych drogach. Wśród pustaci pól niewidnych, to wśród majaków drzew, ogrodzeń, środkiem jakiejś wsi. 

Noc ciemna. Jakiś zakręt, ledwie rozeznać tor drogi.  Zdążają wozy pod górę. Wjazd jakiś szeroki, niby do obejścia dworskiego. 

A oto czarne ściany parku.
Droga przez park prowadzi. Przez park grożny,  surowy, milczeniem objęty. Poprzez plac jasny, oświetlony jarzącemi oknami pałacu. Sztab dywizyi podobno tu stoi. 

Za parkiem, przestrzeń — noc, rdzawym odblaskiem przeszyta. 

Na wprost — olbrzymi pożar. Jakieś miasteczko płonące. 
Borzechów?
Tam tren ma jechać — droga tam prowadzi. Czy nie  pomyłka?
Na lewo i na prawo od tego skupiska płomieni  wybłyskują nad ziemią bezgłośne rakiety, zaświecają się w ciemności i gasną. Oczy pozycyi w noc ciemną, szukające wroga, baczące, czy nie knuje jakiegoś podejścia. 

Cisza wielka, cisza niezwykła, jak przed czemś strasznem, co się zaczaja w ciemnościach, potęguje grozę nastroju. 

Wybłyskujące co chwila rakiety wyznaczają pozycye nasze i wroga. Są one, jak widać, tuż blisko, o wiorstę. 

Sunie tren milczącą karawaną wprost w to niewiadome. Podnoszą się niespokojne pytania. Tak, napewno omyłka. Łącznik stracony. Lecz — rozkaz. 

Zjeżdżają wozy z góry, w świetle pożaru widoczne. Zajaśniał, wykwitł ze środka ogniska ollrzymi stos płomienia białego, z niewiadomego źródła. 

Podjeżdża tren pod bramy onego miasta pożaru. Rakiety zaświecają się tuż przed oczyma. Dalej trudno jechać. 

Wieczerzać niema czasu. Pułk wyrusza, już zmrokiem, w stronę Borzechowa.   

Nad ranem ordynans przyprowadza rannego konia pułkownika i, wystraszony, opowiada, że pułk był w walce, że dużo jest zabitych i rannych, mówi jendnak tak troisto, że, widno, nic prócz strachu własnego nie widział. 

O świcie otrzymuję rozkaz, bym się udał do pułku. Tren jeszcze ma postać. Jadę z jeźdźcem meldunkowym, który wskazuje drogę. Podążają też kuchnie polowe za nami. 

Jedziemy naprzód polnymi szlakami, później trafiamy na drogę, z jakiejś wsi wiodącą, wreszcie dostajemy się na szosę. 

Słońce już wyszło. Widać po ożywionym, wczesnym ruchu dnia, iż noc ta ważne jakieś spełniła zadanie. Przerwała jakąś linię, ległą w poprzek drogi, i oto się ruszyły wstrzymywane fale. Walą szosą oddziały różnej broni. Turkoczą ciężkie skrzynie artyleryjskie, przemyka bokiem artylerya. Dążą treny. Wszystko na wschód. 

Mijamy spalony Borzechów, który nocy wczorajszej tak jasno płonął. Spotkany doktór nasz pułkowy kap. Bobrowski, który tu ma stacyę opatrunkową, objaśnia nas, że pułk ma jedenastu lekko rannych, zabitych wcale niema. 

Za Borzechowem przejeżdżamy przez linię okopów rosyjskich, idącą grzbietem wzniesienia w obie strony szosy. Już samem położeniem panująca nad doliną, umocniona jest jeszcze przedpolami drutów, jak widać: przez ataki porozrywanemi. 

Z dziwnem uczuciem patrzę na to pole zryte. Tu się tej nocy rozgrywał bój. Tu nasz pułk po raz pierwszy przyszedł na linię. 

Za przechyleniem odsłania się pole równe z łęgami zbóż po obu stronach drogi, dalej na prawo 

Odpoczynek w lesie. 

Szosa zmierza prosto i ginie gdzieś w schyleniu. Na tejto szosie spotkaliśmy po raz pierwszy jadącą przeciw nas kawalkadę dziwną, którą odtąd już często mieliśmy za każdym odwrotem Moskali spotykać. Długi rząd wozów chłopskich ciągnionych z wysiłkiem przez chude, wybrakowane koniska. Pobok konia woźnica stary, ledwo wlokący nogi. Na wozie wązkim spiętrzony wszystek majątek: skrzynia, tłomoki różne, worków wypchanych parę, graty — na tem siedząca kobieta, dzierżąca na ręku niemowlę, indziej gęś lub kojec z kurami — albo zaś kobieta idąca pobok fury, prowadząca krowę, lub cielę na powrozie, na furze zasię dzieci kilkoro drobnych jak w gnieździe — albo pomiędzy spiętrzonymi na wozie gratami dziecko śpiące, przy niem małe prosię, pod wozem na powrózku piesek. I tak z małemi przemianami jeden wóz za drugim. — A sznur tego długi — nieskończony, rzeka niedoli. 

Skąd ci ludzie? Dokąd ta wędrówka? 

Oto przez Moskali z miejscowości różnych zagarnięci, przyostali, przypadli w schronach lasu podczas ich odwrotu i teraz, dostawszy się na tę stronę ruchomej linii, wracają do swoich siedzib. — Ludzie szarzy, półmartwi z przebytych udręczeń, zdają się świata nie spostrzegać, w głąb swojej nędzy zapas trzeni. Wloką się, wloką — już im nic nie dziwne wszystko widzieli: i pobranie synów, i pohańbienie córek, i spalenie w ich oczach dobytku. Wracają, wiedzą — na zgliszcza. Ale na swoje. Mniejsza to już niedola, niż być gnanymi w świat bez jutra. 

Młodzieży wśród nich niema. Jeno starzy i dzieci. Zapytuję pierwszego woźnicę:
— Skąd wyście gospodarzu?
Pojrzał na mnie, na mundur, oczy mu się przygasłe jakby  ożywiły.
— Z Urzędowa — mówi. — Ale wieś naszą spaliły.
— Wiem, przejeżdżaliśmy. — I kościół, mówią, spalony. — A czemuście nie ostali? czy was gwałtem zagarnęli? — Straszyły Niemcami, że bedą palić, rabować, a potem  i gwałtem nas pędziły. Naród nie wiedział, czego się trzymać. To był popłoch, panie.  Poczem dodał:  — Ale dziś wiemy, kto wróg. Pokazały nam dowodnie. Już i ten mały, co na farze siedzi, zapamięta — wskazał biczyskiem na chłopczynę, może lat pięciu. 

Na prawo z gościńca w lesie biwakuje nasz pułk. 

Skręcamy przez pole i stajemy w obozie. Rano jasne. Widać zmianę pewną w nastroju ludzi: odbicie dziejów krwawych nocy. A nawet czuć tę krwawość świeżą — odór bitwy – w okolnej atmosferze. 

Udział pułku w bitwie minionej nocy tak się z relacyi przedstawia: Późnym wieczorem przyszedł pułk na pozycye pod Majdan Borzechowski i rozwinął się jako pierwsza rezerwa austryackich stanowisk. Batalion I. kapitana Galicy na przedzie, za nim bataliony II. i III. pod dowództwem kap. Sikorskiego i por. Szerauca. Bój wrzał niezwykle zacięty. Rozwinięte w tyraliery, podsuwały się bataliony ku górze po świeżem ściernisku. Kule gęsto latały. Ze rzadka stojące kopki snopów dawały tym owym osłonę. Dużą potuchą dla chłopców, a ośmieleniem dla nowicyuszów było, iż widzieli, jak pułkownik przejeżdżał konno wśród kul pomiędzy tyraliery, nie dbając zgoła na niebezpieczeństwo własne. Równie nie »dekowali« się oficerowie komendanci. Kap. Galica podprowadził śmiało swój batalion pod linię ostatnią okopów i do ataku nie doszedł tylko przez to, że już wojska austryackie linie nieprzyjacielską przełamały. Bój przesunął się za przechylenie ku lasowi, gdzie zażarte walki wręcz dokończyły dzieła. Wróg cofnął się w popłochu. 

W komunikatach urzędowych bój pod Borzechowem zaznaczono jako najkrwawszy na tym odcinku. 

Mieliśmy sposobność bezpośrednią oglądać część pobojowiska borzechowskiego pod Majdanem. W sąsiedztwie lasu, gdzie pułk stał obozem, przechodząc przez pole owsa poza gościńcem, co krok napotykało się jakieś przedmioty porzucone przez Moskali: koce brudne, ziemiste szynele, czapki, tornistry, kociołki, łyżki, ówdzie karabin, bagnet, ładownice, i moc rozsypanych naboi. Przy kraju lasu kilka sosen wysokich, czapistych — jak widać z drabin pozostałych: gniazda obserwacyjne. — Las świadczy o charakterze walki, jaka się tu rozgrywała. Co chwila: dołki, zarycia, często dopiero zapoczęte. Żołnierz biegł od  drzewa do drzewa, przypadał do ziemi, czynił łopatką dołek-osłonę, strzelał, podrywał się i znowu naprzód. 

Oto trup żołnierza... Łopatkę jeszcze trzyma w dłoni. Dwa razy zdążył szczyptę ziemi podjąć, okopując się, i padł, rażony kulą. 

A oto telefonista... Jak, skulony za drzewem, trzymał przy uchu słuchawkę — tak został w ruchu tym — telefonuje. 

Patrzymy na przemarsz Brygady I. odbywający się poprzed las gościńcem. Sprawnie to wygląda. Zwłaszcza artylerya wzbudza podziw swoją solidną obsadą. 

W tenże dzień przed południem odwiedził nasz pułk Eksc. Durski. Przyjechał z adjutantem por. hr. Krasickim. Przyjmował ich przed lasem na koniu pułkownik Roja. 

Ku wieczorowi sanitaryusze nasi pod wodzą lekarzy pułku idą na poszukiwanie. Donoszą: rannych w lesie za gościńcem wciąż jeszcze się spotyka. 

Otrzymałem rozkaz, by odwieść karabiny pozostałe do Komendy Legionów w Borzechowie i przywieść dla pułku z Komendy odprawę. 

Korzystając z tego, że wozy prowiantowe miały wracać próżno przez Borzechów — by podwód umyślnie nie zamawiać — poleciłem na dwa z nich naładować przygotowaną broń, i wieczorem, gdy oddział rzeczony trenu z powrotem wyruszył, wsiadłszy na koń, poprowadziłem wozy z ładunkiem do miejsca przeznaczenia. 

Komenda mieściła się w południowej stronie Borzechowa, w domku, który z niewieloma sąsiednimi ocalał od pożaru. 

Po wyładowania karabinów wozy odjechały. 

Nim tę sprawę w Komendzie załatwiłem, nim otrzymałem odprawę, godzina była już późna, jedenasta lub dalej w noc. 

Wsiadłem na konia i ruszyłem z powrotem. 

Gdy mijałem, jadąc środkiem wsi, zgliszcza świeże i popieliska domów, przyszło mi na uwagę, że akurat o tym czasie przed dwiema dobami znajdowałem się u wrót tej samej wsi wobec słupów ognia. Wydawała się miastem płonącem — tak ją pożar wzniósł. Dachy świeciły jako kopuły ogniste. Gdzie właściciele tych domostw zanikłych? Ni żywej duszy. Czarna straż kominów... 

Skręciłem na szosę, która przecina wieś, i jechałem stępa pod górę. 

Po obu stronach drogi szło pole — przebijało zgasłem światłem ścierni przez ciemność nocy. 

Zapewne w pułku już śpią. Północ będzie. 


(pisownia oryginalna, fragmenty od str 36 do 48)







niedziela, 19 września 2021

Spokój pana Piórko.

 

"Ostatnio byłem bardzo zdenerwowany. Położyłem na stole jabłko, a potem wszedłem do tego jabłka. Ach, co za spokój!"

Henri Michaux


Jean Dubuffet. Portret H. Michaux
jako Pana Piórko.