środa, 23 czerwca 2021

Tekla (2)


odc. 2.


Na opowiadanie pod tytułem "Wieczór trzech króli" natrafiłem przypadkiem w tygodniku "Bluszcz" z roku 1934. Nazwisko autorki – Tekla Knoll-Wittigowa – nie mówiło mi nic. Ale opowiadanie było tak bulwersujące, że nie mogłem oprzeć się poszukiwaniom, kim była, co pisała. Kiedy żyła? Gdzie? Co za osoba? Z jakiej rodziny? Czemu nie notują jej historie literatury? 


Uroda grafomańska tekstu pani Tekli rozśmieszała, ale i fascynowała dziwacznością stylu, pomysłami językowymi, jawnym wręcz nawiedzeniem pisarskim. Nie był to utwór w "Bluszczu" bardzo zaskakujący, bo na jego łamach popisy nawiedzonych prozatorsko, poetycko i we wszelkich rodzajach pisarskich były obecne nieustannie przez dziesiątki lat jego istnienia od połowy XIX wieku do drugiej wojny.


Ta jednak opowieść tak szczególnie śmiało plątała polszczyznę w najmniej spodziewane metafory, amplifikacje, animalizacje, oksymorony, zresztą we wszelkie sposoby stylistyczne, że nawet w "Bluszczu" się wyróżniała.


Widać z tekstu, że uczucia i wzruszenia wielkie targały sercem pisarki, że jej wyobraźnia słała na kartkę strugi obrazów i wrażeń, że idee snuły się w niej i wokół niej stadami skrzydlatymi, i że pani Tekla stukająca w maszynę, czy też pisząca piórkiem gęsim lub stalówką, palcami na klawiszach stukać nie nadąża i także z maczaniem piórka lub stalówki w kałamarzu, więc spóźnia się z wybieraniem z rojących się natchnień słów właściwych i że je bierze spontanicznie, jak Muza daje, plotąc zdania na poły i w pełni majakliwe.



Pani Tekla lubiła słowo "ściana", albo raczej wyrażenie, że coś się stawało, lub było jak ściana. W pewnym reportażyku z Francji napisała "ściana deszczu" i to jest mało może wymyślne, ale całkiem poprawne i zrozumiałe. Przykłady innych ścian znajdę później, na razie weźmy opowiadanko o trzech królach (odcinek z tytułem Ryby, grzyby...), gdzie sprawa ze ścianą nieco się komplikuje i wygląda tak: "tka się już z wolna milcząca ściana Święta". Nie chodzi o to, że jest jakaś święta ściana, tylko że niczym ściana są Święta Bożego Narodzenia.  Tutaj ściana jest silnie zmetaforyzowana, albowiem staje się "milcząca", a na dodatek "tka się z wolna". Skoro ściany mogą mieć uszy, to mogą mieć i gębę, a tą gębą mogą pleść nieprzytomnie albo milczeć – jakoś da się tę metaforę ogarnąć. Natomiast jaka jest materia, czy też metafizyka ściany, że może ona się tkać, tego rozszyfrować nie potrafię. Nie ma co się przyczepiać do bezsensu metafory w poetyckim kontekście (chociaż opowiadanko wygląda na pisane prozą), ale uważam, że pomysł jest mocno ryzykowny. Jeszcze bardziej zuchwała jest w tym fragmenciku rzecz najważniejsza, czyli bez wątpienia "ściana Święta". Czy to jeszcze zwykły opis, czy już bluźnierstwo? Poezja, czy herezja? 


Najsłynniejsza i najodpowiedniej wpasowana metaforyczna ściana jaką znam to zbliżająca się do wsi ściana bitwy z opowiadania Izaaka Babla, albo owe ruchome ściany bitwy sunące ku miastu. Jego ściany ognia, między którymi odbywa się walka, brzmią zwyczajnie i pospolicie. Przyrównywanie zjawisk do ściany wydaje mi się tak samo rusycyzmem, czy raczej rosyjską manierą, jak i polonizmem i manierą polską. Panna Knollówna spędziła młodość w Kijowie, wychowywana była po polsku i na Polkę, ale przecież żywioł językowy był tam i rosyjski i ukraiński i mieszający te dwa żywioły czwarty (po polskim) – żydowski. Może przed stoma laty "ściana" wszelaka była pospolicie rozpowszechniona w języku codziennym, a więc nagłe zastosowanie jej do świątecznej Wigilii dać miało efekt zaskakujący, prowokacyjny?


* * *




Ilustracja do książki Tekli Knoll-Wittigowej pt. "Tajemnice Krystyny".





wtorek, 22 czerwca 2021

Tekla (1)

 


O jej mężu i o jej bracie jest sporo wiadomości, nawet o nich książki napisano, a o niej w notkach na temat obu panów w Wikipedii nie ma nawet słowa. Nazywała się Tekla z domu Knollówna Wittigowa. Mąż miał na imię Edward, a brat – Roman.


Urodziła się w Kijowie, w roku 1886, była od Romana o dwa lata starsza. Najpewniej miała jeszcze siostrę, ale nie wiem, czy starszą, czy młodszą i być może był drugi brat. Nigdzie nie znalazłem jednej zwartej notki biograficznej o Tekli. Wszystkie informacje znajdowałem przypadkiem, to tu, to tam i żadnego porządniejszego biogramu też nie ułożę.


Pani Tekla Knollówna, lub jak później się podpisywała, Knoll-Wittigowa, była poetką i choć pisywała opowiadania, które może trzeba by nazywać bajkami, wyposażała je najczęściej w nastroje tak poetyckie, że trudno je brać za czystą prozę. 


"Nastrój" nie jest sformułowaniem nazbyt precyzyjnym i nie bardzo się nadaje do rozpraw krytycznych, a jeszcze mniej do poważniejszych analiz, ale w odniesieniu do pisarstwa Tekli, zarówno młodzieńczego, jak i z późniejszych lat, wydaje mi się określeniem najodpowiedniejszym. 


Pierwsze wrażenie przy odczytywaniu jej twórczości to siła nastroju, działającego zanim jeszcze da się jasno zrozumieć o czym napisała wiersz, szkic lub opowiadanko. 


Czy tu ukrywam opinię o grafomaństwie i nieporadności pisarskiej pani Tekli? 

Tak. 

Panna Knollówna, czyli bodaj od roku 1920 pani Wittigowa, była grafomanką w nie mniejszym stopniu niż Hela Mniszkówna i Stasia Przybyszewska. Ale może tym się od nich różniącą, że jej nieporadności literackie (z manii wyraźnie tworzone), nie powstawały z namysłu prozatorskiego, ale z poetyckiego natchnienia. To ostatnie zaś bywało, jak wynika z wierszy, bardzo przemożne i nieustępliwe. Jako doznanie duchowe, emocjonalne, metafizyczne (czy jak je zwać), na pewno pannę Teklę zachwycało i mobilizowało artystycznie. 


Ale... pomiędzy natchnieniem a finalnym utworem poetyckim znajdują się narzędzia tak toporne, rzemieślnicze, pospolite, przyziemne i materialne jak słowa. Ze słowami panna Tekla miała kłopoty. Te kłopoty poetyckie nie rozwiązywały się, gdy przychodziło do twórczości prozatorskiej – oględnie mówiąc. A nazywając rzecz wprost – co w poezji mogło uchodzić za licencję poetycką, w prozie zamieniało się w styl i zawijasy bliskie majaczeniu.


(odc. 1)



środa, 9 czerwca 2021

Ryby i grzyby, kapusty i mąki.

 


Okładka tygodnika Bluszcz, rok 1934, nr 1.



Tekla Knoll-Wittigowa


Wieczór Trzech Króli



„Gdzie żeś był synu, wczora i zawczora?
Czyś się z gwiazdami swarzył, czy z księżycem, 

czy cię przyjazna wstrzymała Aurora?“
„Nim się z gwiazdami swarzył, ni z księżycem, 

ni do Aurory jasnowłosej biegłem,
w srebrnej kolebce złote dziecię strzegłem“.

 

(Tłumaczenie z nowogreckiego Al. Chodźki). 




W dzień wilji, od rana, na ulicy,  w sklepie i w domu wre ruch spieszny gorączkowy, który zdaje się być dalszym ciągiem dnia wczorajszego, gdy tymczasem nawskroś przezeń tka się już zwolna milcząca ściana Święta — ta sama, która, z zabłyśnięciem pierwszej gwiazdy, oddzieli dom rodzinny od całego świata.

Potem będzie już tylko szelest siana pod obrusem, suchy szept snopka, opierającego się w kącie i szmer życzeń, błogosławieństw, nabrzmiałych łzami trwogi, wspomnień i radości. 

Ryby i grzyby, kapusty i mąki — zszarzałe znaki dawności — chodzą kręgiem po stole, poczem, w słodkim blasku stu świeczek zatańczy pod choinką wielki pajac, wyjdą z pudełek i oprą się o ścianę pod kanapą długie szeregi żołnierzyków, a gry — wielkie kartony, wymalowane w ptaki, gwiazdy i okręty — zajmą pół pokoju. Tu i tam po ubawionej podłodze będą migotały nogi dziecka w czerwonych trzewikach i niejedna zabawka, pchnięta jego radością, potoczy się ze śmiechem w uprzątnięty, ciemny kąt pokoju.

Właśnie otworzono fortepian, właśnie zaczęto niezgodnie próbować "Bóg się rodzi", gdy zabrzmiał dzwonek u drzwi wejściowych.

Dzwonek w wieczor wigilijny? Za drzwiami słychać było szumne szmery, tupot nóg, głośne oddechy.

Drzwi w wieczór wigilijny są zamknięte zupełnie i, zdawałoby się równie trudno je otworzyć, jak ścianę, która jest obok. Ale w końcu trzeba było rozsunąć ciężkie zasłony i rygle, przekręcić klucz i – weszli.

Było to Słońce, Orzeł i Wiatr.

Tłoczyli się jakby ich było stu. Weszli z blaskiem, chrzęstem i muzyką, która uniosła się wysoko pod sufit. Przedpokój odrazu stał się ich pełen, rozpychali wszystkie ściany.

Matka nie chciała ich wpuścić do środka, ale ojciec powiedział:

– Przecież to są Trzej Królowie, niech wejdą. – I otworzył naoścież drzwi pokoju.

Naprzód weszło słońce – olbrzymi chochoł złocisty w słomianym wieńcu, czarnemi oczyma, błyszczącymi jak stukrotne dżety, oświetlając wnętrze. Za niem z trzaskiem pchał się wiatr w płaszczu, pełnym dzikich gałęzi, w zmarźniętych głogach i jagodach. Ostatni cicho i srogo zawitał orzeł – istota z piór i skrzydeł, potęgi i możliwości. Przechodząc, zaczepili obrus świąteczny, wywrócili krzesło i mimo świecącej choiny poszli ku wielkiej kanapie, gdzie rzędem usiedli.

Teraz szukali dziecka, wszak dla niego tu przyszli. Stało naprzeciwko z jasną, świecącą głową i w czerwonych pantoflach. Matka myślała, że się przestraszy, ale gdzieżtam – patrzało ciekawie, lśniącemi oczyma, po chwili uśmiechnęło się nawet. I co powiesz? Niewiadomo kiedy, a już stało koło nich i śmiało się głośno, podczas gdy oni, nachyleni ku niemu, szeptem mu coś opowiadali.

Choinka paliła się samotnie i cicho, jak zapomniana ofiara, pajac leżał rozkrzyżowany na podłodze, żołnierze przewróceni tworzyli kupę rupieci, wszyscy widzieli tylko plecy dziecka, jego radosne skoki, wreszcie usłyszeli okrzyki szczęścia, któremi przyjęło dary Trzech Króli: orle pióra, złoty wiecheć słomy i świstawkę!

Wtedy goście wstali i za orłem wyszli, słońce na ostatku. Wychodząc, odwracali się ku dziecku, uśmiechając się doń, ono kiwało ręką na pożegnanie. Po schodach szli z szumem, wlokąc za sobą gałęzie i słomiane suknie, poczem zamknięto za nimi drzwi, rygle i zasłony, ale choinka już zgasła – wieczor wigilijny był skończony.

Rodzice patrzyli przez okno na gwiazdy swego dzieciństwa, swej młodości, swej miłości, oglądali Oriona, gdy witał ciche Święto ramieniem w niebo wzniesionem, wsparty na zgiętem kolanie. Poczem poszli razem na dobranoc do dziecinnego pokoju.

Kołdra była odrzucona, łóżko puste. W mroku pokoju dojrzeli dziecko, stojące boso przy oknie, w krótkiej nocnej koszuli – w świetle ulicznej latarni lśniły na głową jasne włosy i bielała ręka, unosząca firankę. Dokąd wybiegły tak oczy dziecka, że nie słyszało naszego wejścia i stało jak wrośnięte, nie czując zimna podłogi?

Spojrzeliśmy także.

Naprzeciw okna, u węgła sąsiedniego domu, tuż za naszym ogródkiem stali Trzej Królowie w pełnym blasku śniegu i ulicy. Cienie ich ogromne, gałęzie, wieńce i pióra, wielekroć wyolbrzymione, poruszały się na jasnej ścianie domu splątanym żywiołem. Trzy pary oczu lśniły ku nam upartym blaskiem. Za nimi szła ulica w nieznaną głąb świata, błyszczało niebo wędrowców, łukiem rozwierały się chmury nocy i brzasku, kolebka nowego słońca.

Dziecko, ukołysane, niechętnie wróciło do łóżka, pod ciepłe ramię matki, między zaciszne zasłony spoczynku. Za chwilę spało jednak głęboko. U jednego boku czuwał żółty pluszowy niedźwiedź, u drugiego siedział aksamitny pies. Rozwichrzone i rumiane marzyło pod zamkniętymi powiekami zwycięski chrzęst i łopot dzikich skrzydeł życia.




Bluszcz, nr 1, 1934.

* * *


I co powiesz?